sobota, 30 marca 2013

Spełnione złe przeczucia

Tym razem stało się to, czego zawsze się obawiałam. Już z daleka zobaczyłam go na jezdni, a podjeżdżając bliżej już wiedziałam, że nie jest to szara kupa śniegu ani szmat. Na środku drogi, na środku wsi, pod zakurzoną, poobijaną kapliczką. W głowie miałam tylko pulsujące "nie, nie, nie", ale patrzyłam na niego, kiedy go mijałam i natychmiast zauważyłam, że żyje, ma uniesioną głowę i otwarte oczy. Wtedy już zaczęłam działać w trybie automatu: zahamowałam, zeskoczyłam, zostawiłam rower na chodniku i zawróciłam, wprost naprzeciw nadjeżdżającego za mną samochodu, gotowa wrzeszczeć i zasłonić leżącego własnym ciałem. Kobieta prowadząca granatowy, duży pojazd zatrzymała się, nie wiem, czemu po prostu nie skręciła na lewy pas i nie wyminęła nas oboje, ale poczekała, aż wezmę go do rąk. Chwyciłam go pod pachami, choć wiedziałam, że nie należy tak przenosić rannych i szybko zaniosłam go na chodnik, układając pod osłoną stojącego roweru jak pod murem. Kiedy uniosłam go w powietrze, tylne nogi zwisały podkurczone, jakby niosła go matka za kark. Był bardzo lekki, najwyżej półtora kilograma. Teraz myślę, że gdybym podnosząc go zobaczyła krew i rany, panika wybuchnęłaby we mnie jak pocisk i poddałabym się, klęcząc i wyjąc na asfalcie. Ale nie było krwi; leżał tylko nieruchomo, podpierając się przednimi łapami i rozglądając. Miał oczopląs i był w szoku, o ile mogłam coś powiedzieć o jego samopoczuciu. Nie wydawał żadnych dźwięków, lekko drżał. Nie zdałam egzaminu z pierwszej pomocy, nie wiedziałam, co robić - mogłam go tylko przytrzymywać przy ziemi, żeby nie odchodził i nie uciekł z powrotem na jezdnię. Kucając przy nim w piachu i błocie ze zgrozą odczuwałam całą powierzchnią skóry, z jak ogromną prędkością pędzą w tym miejscu mijające nas oboje samochody. Nie wiem, co się z nim stało, ale musiało się to stać tuż przed moim przyjazdem. Nie było szans, by kierowca rozpędzonego samochodu zauważył go, wtapiającego się szarym futrem w asfalt, i ominął; kolejny pojazd musiałby przetoczyć się po nim, a on sam nawet nie zdążyłby zorientować się, co się stało między potrąceniem a momentem śmierci. I ja też nie miałabym szans w konfrontacji z żelazną maszyną jadącą około sześćdziesięciu, siedemdziesięciu kilometrów na godzinę (środkiem wsi!), gdyby uderzyła we mnie. Moje pięćdziesiąt siedem kilogramów plus rower wystrzeliłoby w powietrze w ostatnim spektakularnym locie jak ładunek fajerwerków, zostawiając za sobą karmazynowy ślad. Wielu wyprzedza mnie szerokim łukiem, ale zatrważająco liczna grupa świszcze najwyżej dziesięć centrymetrów obok mnie, niemal dotykając mnie bocznym lusterkiem. Głaskałam delikatnie kota, usiłując jak najdłużej go uspokajać. Pod moimi rękami wstał już, potem usiadł; z dłoni robiłam zagrodę, nie pozwalając mu zbyt prędko odejść. Oczopląs już minął. Sprawdziłam uszy i nos w poszukiwaniu krwotoku, przejechałam też delikatnie dłonią wzdłuż grzbietu (moja wyjątkowo drobna łapka i tak była w stanie objąć oba jego boki, taki był mały) i dwoma palcami wzdłuż ogona. Ale kiedy już na chwilę się podniósł, od razu zauważyłam, że jedna z tylnych łap jest wykręcona w stawie skokowym, i chociaż mógł iść, to pełzł bardzo nisko przy ziemi, w zwolnionym, onirycznym tempie. Siedziałam z nim długo, drapiąc go delikatnie za uszami i gładząc po głowie, kiedy siedział. Musiałam jednak w końcu pozwolić mu wysupłać się z labiryntu moich szybszych od niego rąk. Stanęłam na krawężniku, obserwując i jego, i jezdnię. On odszedł kawałek, przeciskając się tuż przy oponie roweru i przysiadł jeszcze, przodem do mnie. Pod powiekami wypaliły mi się jego źrenice, patrzyły na mnie tak intensywnie, że odwracałam wzrok. W jego oczach było mrowie pytań, takich, jakie rozpoznasz w przerażonym spojrzeniu każdej ofiary wypadku. Ale przecież nie mogłam mu na nie odpowiedzieć. W końcu przecisnął się przez pręty ogrodzenia i takim samym jak poprzednio, bolesnym, przeraźliwie bolesnym krokiem powoli odszedł wzdłuż płotu ogrodu. Wtedy mogłam odjechać. 


Kiedy jeżdżę, widzę setki trupów, zmasakrowanych lub niemal nietkniętych, zdradzających swój los jedynie niewielką plamką krwi, nieruchomych pośród rozpędzonych jak diabły samochodów. Boję się śmierci w sposób prymitywny, dziki; mogę tylko uciekać z płaczem i paniką w szeroko otwartych, krzyczących oczach. Jestem życiem, a ich nieruchomość i chłód są moimi naturalnymi wrogami, przed którymi uciekam nie potrafiąc się opanować. Kiedy jeżdżę, mam niemal pewność, że podzielę ich los, że kiedyś wypadnę z lasu wprost pod koła i moja szara sierść rozsypie się po asfalcie w ciemnym kolorze wulkanicznego pyłu; że będę może jeszcze dyszeć pogruchotanymi żebrami z twarzą odartą ze skóry i resztek człowieczeństwa, że będą mnie podnosić za przednie i tylne łapy i zwlekać na pobocze, będą krzyczeć nade mną i rozkładać ręce, aż w końcu powiozą mnie do matki i pokażą jej, co ze mnie zostało.




Kiedyś na samym początku trasy, w mglistym, pastelowym świetle mroźnego poranka napotkałam tuż przy poboczu potrąconą kunę, której sierść była w kolorze moich włosów. Od tamtej pory narasta we mnie pewność, że zginę na drodze, tak jak potem zginął Mikołaj. Kiedy jeżdżę, każdy obrót kół roweru zbliża mnie do tego ustalonego już momentu, który przemieni moją prędkość w wieczną nieruchomość. 



Przecież przed tym nie ucieknę.


2 komentarze:

  1. Jako entuzjasta zwierzątek i wszelakich futrzastych istot drobnych jestem wstrząśnięty tą historią. Zwłaszcza faktem, że ważysz aż 57kg! (bez roweru!)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To rzeczywiście za dużo jak na futrzastą istotę drobną! Na szczęście jak wszystkie zwierzęta chudnę w okresie letnim.

      Usuń