sobota, 27 kwietnia 2013

Syndrom doktora Fausta


Nie pierwszy raz myślę, że kiedy krzyknę: "Chwilo, trwaj!" - wszystko natychmiast z głuchym łoskotem jebie się jak konstrukcja snu w Incepcji.



Nie chcę być niewdzięczna, nie chcę wydawać się próżna ani tym bardziej zarozumiała, ale na litość Pańską, każdy człowiek, nawet najmarniejszy wrzód, potrzebuje trochę szczęścia, do chuja.




A na mnie ciąży starożytna klątwa. Urodziłam się człowiekiem-gównem, horoskop natalny mam skundlony jak bezdomny pies i nigdy, nigdy, nigdy, nawet na moment nie mogę o tym zapomnieć. 















Szlag.

czwartek, 18 kwietnia 2013

Czym owocuje wiosna

Będzie znowu o trupach - martwych owocach wiosennych. Poniedziałek był bezwstydnie piękny. Tylko z nieba, jak kolorowe, przejrzałe jabłka, leciały martwe ptaki. Płochacze i szpaki, był jaskrawy rudzik jak maleńkie grono. Trznadel został naruszony ciężką oponą roweru - szarpnęłam pojazd natychmiast, gdy zauważyłam, co się dzieje, ale i tak wzburzyłam jasnożółte pióra na piersi ptaka. Pochyliłam się nad nim przepraszająco i z zainteresowaniem. Kurz krążący w suchym powietrzu przykrywał kolory delikatną mgłą. Pierwsza właściwie była niedzielna sikora bogatka, zmiażdżona na płaski, żółto-niebiesko-czerwony znak. Ja byłabym flagą w kolorach czerwieni i czerni, gdyby ktoś chciał wiedzieć. Brnęłam wzdłuż dziewięćdziesiątki czwórki w jakimś żałosnym stuporze, przeciskając się między domami jak igła z nitką, dotykając jej i cofając się w popłochu przed ryczącym sznurem ciężarówek. Ta droga zdawała się nie mieć końca, wsie były potwornie długie, ale przecież taki urok ulicówek. Dotarłam w końcu tam, gdzie chciałam. Porzuciłam rower w rowie i weszłam w martwą, zeszłoroczną trawę, wytężając wzrok. Podbiegałam kilka kroków w jedną lub drugą stronę, żeby lepiej widzieć, skradałam się po bezpańskiej miedzy, tupałam butami tuż nad krawędzią rowu.


Ale przecież nic tam nie mogło być. 



Spłoszona uciekłam. 



Ale czy mogę się bać, kiedy na czubek głowy kładzie mi się mruczące słońce? Niczego więcej nie mogę chcieć. Niczego więcej nie potrzebuję do życia. Mijając w pędzie puste jeszcze pola i łyse lasy pomyślałam, że teraz własnie jestem w najlepszym momencie mojego życia. Nic nie muszę, a mogę robić, co chcę. Mam mnóstwo czasu i mnóstwo spokoju. Chociaż wiem, że nie potrwa to dłużej niż kilka miesięcy, to teraz się tym cieszę. Znajduję jakiś rytm, jakąś rutynę, która niespodziewanie mnie cieszy. Jest spokój. Chociaż prześladują mnie lęki - dziś znowu śniłam koniec świata - jest spokój. 






poniedziałek, 1 kwietnia 2013

25

Biegłam po lepkim śniegu oświetlonym morelowo przez zachodzące słońce. Biegłam i myślałam. Nagle przyszło mi do głowy rozwiązanie. Ta zima trwa tak długo, bo to nie jest zwykła pora roku. To jest magiczna zima. To jest zima-symbol. Ona jest dla mnie szkołą i testem. Od dwóch, trzech tygodni jestem w dziwnym okresie swojego życia. Przewalają się przeze mnie jakieś gęste siły niczym ołowiane, burzowe chmury, naprężone, nabrzmiałe, natężone straszliwymi siłami. Ta zima jest śmiertelna. Wóz albo przewóz, przeżyję lub padnę na samym jej finiszu. Ta zima rozpoczęła się śmiercią, ale może zakończyć zmartwychwstaniem, tak jak od zawsze we wszystkich cyklach wszystkich religii wszystkich światów.

To jest egzamin.

Chyba zostanę buddystką zen. Trzeba mi rzucić wszystko; bądź gotów, by w każdej chwili odejść; nie miej nic; nic nie kochaj; nic nie jest twoje. Oczyszczaj się i porządkuj, ścinaj z siebie skórę płatami, szlifuj każdą kość, poleruj oczy, by lśniły jak najczystsze, święte szkło.


I jeszcze wciąż i wciąż, 
na nowo i bez końca
obracam w mózgu pytanie o znaczenie spotkania dwóch osób
w najbardziej dramatycznym momencie czasu
Co ono znaczyło dla nich obojga
Co miało im dać - na koniec, na zawsze
Czego miało ich nauczyć, skoro trwało mgnienie oka


I kto to tak wymyślił