piątek, 26 grudnia 2014

Już czas

Osoby dramatu:
N., lat 5.
Mój Kot, lat 15.

W Wigilię zwierzęta mówią ludzkim głosem.

- N., i co ci ten kot powiedział?
- "Już czas pokonać zło".

KONIEC



Polecam Państwa życzliwej pamięci te niezwykle ważne słowa.


piątek, 19 grudnia 2014

czwartek, 6 listopada 2014

Beware the Wolf

A potem pomyślałam sobie mściwie, że może ktoś inny wpatruje się (wpatrywał się, będzie wpatrywał się) ze związanym na węzeł gordyjski żołądkiem w mój wizerunek i może komuś innemu na mój widok drżą z przerażenia rzęsy. 
Mściwie to pomyślałam.
Mściwie.

Back to Black


















Ból mnie rozsadza.



















sobota, 25 października 2014

Faint

Otwieram jedno zapuchnięte oko i myślę: "O Boże".

I jest tak, jakby film zaciął się na tylko jednej scenie: wysiadam z autobusu nocą chwiejnie na swoim przystanku, wysiadam z autobusu nocą chwiejnie na, wysiadam z autobusu nocą chwiejnie, wypadam z autobusu nocą, w kółko, błysk i jeszcze, jeszcze, jeszcze, jeszcze raz. Wychodzę z domu ze świętym postanowieniem nie zbliżania się nawet do płynnej granicy alkoholu, a potem wracam śmiejąc się jak wariat, odbijając się od prawego i lewego brzegu chodnika, rozczochrana boja. Śniło mi się dzisiaj, że stąpałam miękko po ciemnomszałych płytach kompletnie boso, widziałam jakby jakiś paparazzo: reflektor na mnie, pochylona głowa, włosy rozsypane, ręce w kieszeniach i wąskie kocie bose łapki migające na betonie.

Wychodzę z domu ze świętym postanowieniem abstynencji, a potem pociąga mnie wir. W niedzielę rano obudziłam się o ósmej i zaczęłam śmiać, na głos, z głębi brzucha, i śmiałam się do trzeciej w nocy, kiedy w zamglonej alkoholowym zamroczeniem Alchemii dyskutowaliśmy zapalczywie o nowym filmie, a U. chwiała się sennie nad szklanką wódki z colą. Stałam się nocnym zwierzęciem: od tygodni po zapadnięciu piątkowego zmierzchu wyruszam na łowy. Obchód po pomarańczowych od latarni ulicach, ja przodem, albo w ariergardzie, ręce splecione z czyimiś albo w kieszeniach, oczy w kapturze. Na początku września wychodzę z Banialuki prosto w świeży, jasny, truskawkowy świt: S. odwraca się nagle z różą w zębach, M. mu ją odbiera i z rozmachem mi wręcza, a płatki rozkruszają się w locie niczym śnieg; zaczynam się śmiać serdecznie, na głos, z głębi brzucha i już chyba nie przestanę. 

Dopadam A. siedzącą na rozpalonym do śnieżności Rynku, ja idę roześmiana przez całą długość Karmelickiej i Szewskiej, gadając do siebie i sypiąc z oczu skry, A.: twarz uniesiona w górę, rozmodlona, kocham Kraków, mówi A., Kraków to węzeł wszystkich dróg, chcę tu wrócić koniecznie, mówi A., a ja całuję ją i śmieję się. Wciągam ją w bramę, pierwsze piwo, kasza parzy wargi, a my śmiejemy się, bo znowu jesteśmy razem, a Kraków rozkłada przed nami ramiona i ciągnie nas za ręce. Mały Rynek: dziki wizg kobzy, chwiejnie przekraczam czyjeś nogi, siadamy na rozgrzanym stopniu, A. cała w muffince, a mnie z kolan sypie się kawowy tytoń. Zapalniczka nie działa, wpadam do kiosku, na gazetach lizak w kształcie lajka, kolejny prezent urodzinowy dla A., zataczamy się ze śmiechu na przystanek, mam wrażenie, że wszyscy na nas patrzą - niech patrzą, jaka z nas piękna para, A. spod kapelusza wysuwają się włosy jasne jak słoneczny promień, a ja w oczach mam zielony pożar. Dzwoni P., A. wykrzykuje na całą długość tramwaju, że właściwie już sobie podchmieliłyśmy i jedziemy do Cricoteki, która lśni jak ogromna brama, papieros spala mi się zawieszony nad rozsłonecznionymi bulwarami, A. co chwilę coś wypada z ręki, robimy sobie zdjęcia oślepione blaskiem, A. wyciąga rękę do żółtego jak ze złota drzewa za pociętą kratami szybą Crico(krako)teki.  Krążymy po salach oniemiałe, jakby nam ktoś dosypał narkotyk do błyszczyków, usta mam spękane jak na wielkim mrozie, a przecież jest tak ciepło, rudy sierpień? 

Rude i miodowe jest powietrze w górskiej miejscowości, przez którą idę ramię w ramię z S., mrużę oczy w zachwycie, ty tak śmiesznie mrużysz oczy, mówi S. w innym miejscu i okolicznościach, kiedy palimy papierosy przy narożnej knajpie na słodkobrzmiącej ulicy Felicjanek. Ty się chyba nigdy nie złościsz, mówi S., kiedy idziemy ramię w ramię miodopłynną ulicą zalaną świętym światłem jesiennym, które z zupełnie prozaicznych przyczyn przyjmuje tak bajeczne kolory. No nie wyobrażam sobie, jak ty wyglądasz, jak się złościsz, mówi S. z przekonaniem, a ja patrzę na niego z tajemniczym uśmiechem i aż muszę sama siebie objąć, bo coś narasta we mnie jak tłumiony chichot i czuję, że zaraz czeka nas eksplozja. 

Na ulicy Felicjanek jest narożna knajpa, a w niej jest drewniana podłoga, gdzie siadam w samym geometrycznym środku kręgu z zestawionych krzeseł, gdzie nachylają się nade mną twarze, papierosy i szklanki. Dym zasnuwa ściany, to mogłaby być Alchemia, gdzie innego dnia siedzę na krześle tuż za szafą i leniwie obserwuję nieustanny strumień wchodzących i wychodzących, kiedy oni zdążą wypić, jak tak krążą, aż w końcu nadpływa U. i jako jedyna pochyla się nad losem przewróconego przez kogoś krzesła. To mógłby być Stary Port, który zgromadził w sobie szare kłębki moich opowieści, jak kurz w zakamarkach, który pachnie zawsze tak samo - kurz, Port - i tak samo jak zawsze świeci ciepło w środku nocy jak naftowa lampa.

Śniło mi się dzisiaj, że zwykłą maszynką do golenia nóg wycięłam sobie włosy z boku głowy tak, jak nosi S., ale moja smętna szara sierść rozsnuwała się daremnie, nie dając rady zakryć porcelanowobiałej skóry. Nawet we śnie ciągle jestem w drodze, z kimś rozmawiam, jakieś wnętrza, jakieś okna, jakieś parapety, ale twarze obce, spotkania jakby przypadkowe, czasem tylko u mojego boku pojawi się ktoś, kogo znam. Fajnie, że się ludzie znają, mówi S. z uśmiechem, po tym, jak przywitaliśmy się z M. Nie trzeba przedstawiać, mówi S. i wychodzi na zewnątrz zapalić, a ja drobię tuż za nim i nie mogę opędzić się od myślenia o tonie, który (wyobrażam sobie, że) usłyszałam w głosie M. Jakby zdumienie. Jestem zdumiona faktem, jaka nagle stałam się wyczulona na najcichsze tony, choć przecież słuch mam równie słaby jak włosy. Żar papierosa w ciemnościach i ogień we mnie, kiedy tańczę dziki taniec, który ma odegnać strach i deszcz. Taniec słońca, taniec Marsa, boga wojny, taniec najjaśniejszego z pięciu żywiołów. Cały koncert jest o świetle. I o miłości, ale ten temat ignoruję, bo zbyt jest połamany na nierówne tafle, trzeba by po nich skakać niczym z kry na krę i można pociąć palce. Ale boję się. Lęk plącze mi się wokół szyi jak sznurek od migoczącej różdżki, ale S. delikatnie zdejmuje go ze mnie

tylko 
sznurek

i mogę wreszcie odetchnąć bez strachu, że zaciśnie się jak pętla. Ale to nie jest taki taniec, jaki tańczę w klubie Studio, z A. u boku, rozchlapując marne piwo z plastikowego kubka, niczym nie skrępowany taniec pewności, że jestem we właściwym miejscu o właściwym czasie. Tam się śmieję, jak się śmiałam: pijąc wódkę wprost z butelki w bramie, jedząc zapiekanki w jedynym czynnym oknie okrąglaka, podając sobie naprzemiennie kocię i miski z popcornem w ciemnym pokoju pełnym zapatrzonych w ekran głów, jadąc pełnym zgorszonych min autobusem 179 razem z A. i P., a może z E., jak się śmiałam wczorajszego wieczora u R., kiedy K. zapytał z obrzydzeniem - a co to jest "bohema"? - a ja słysząc to niemal położyłam się na stole, trzymając się za brzuch i wyjąc. Ale co to jest "bohema", krzyczy K. nalewając piątą już kolejkę błyskawicznych bań, co to jest, do cholery, do domu bym nie wpuścił, E. już niemal płacze, a twarz R. składa się tylko i wyłącznie z szeroko rozwartych, rechoczących ust, jak na jakimiś nigdy nie namalowanym pogodnym obrazie Bacona. I wiem, że tu jest moje miejsce, bo tu się śmieję jak obłąkany błazen, tak mogłabym zmapować Kraków, zaznaczając jasną kroplą każdy z adresów, który sprawia, że śmieję się bez końca, że śmieję się z samego wnętrza trzewi, że odchylam głowę do tyłu i łzy ciekną mi na włosy, miejsca, w które wracam - prędzej czy później - snując się wciąż i wciąż swoimi kocimi ścieżkami, bez końca, bez wytchnienia.

czwartek, 16 października 2014

Wracałam wczoraj do domu na rowerze i doznałam nagłego ataku paniki, że roztrzaskam się o bruk



Przybiegł natychmiast. Przegalopował krótki odcinek przywiędłej łąki, na moment znikł z pola widzenia zakryty murem cmentarza, by lekko wychynąć zza jego krawędzi i już, już zeskoczyć, dobiec, miauczeć. Uniesiony w górę łepek i ogon. Maleńkie stopki o idealnie okrągłych paluszkach. Nagle cofam się, uśmiech znika mi z twarzy, jestem przerażona tą jego ufnością i bezpośredniością. Może jest głodny? Nawet nie mam przy sobie nic, co mogłabym mu podsunąć na wyciągniętej dłoni. Ociera się o łydki, prędko podbiega do matki. Matka zrzędzi, po co go wołałam, teraz pójdzie za nami i wpadnie pod samochód przechodząc przez jezdnię. Jest taki drobny, nie wychudzony, nie wygląda na udręczonego, ale jest taki filigranowy, taki bezbronny, taki boleśnie doskonały w swojej marmurkowatej osobie. Już nos swędzi mnie od napływających do oczu durnych łez. Idę z matką w stronę bramy, a on podrygując podąża za nami, ocierając się o nagrobki. Nie oglądaj się, ostrzega matka. Nie oglądam się. Raz tylko. Potem drugi. Szłyśmy w stronę osiedla, a on zwalniał coraz bardziej. Ścieżka rosła między nami, rozciągała się elastycznie, ale nierównomiernie, bo my zdawałyśmy się przyspieszać kroku, a on już tylko stawiał łapkę za łapką, z opuszczonym łepkiem, malał, zlewał się z burymi zaroślami i błotem. Czuję w gardle ścisk. Jest już tylko niewielką, wolno sunącą kulą. Przechodzimy przez jezdnię, błyskawicznym rzutem oka oceniam jego bezpieczeństwo. Nic mu nie grozi. Nie idzie już za nami. Stanął przy kępie traw, maleńka sylwetka majacząca jakby na dalekim horyzoncie, choć w rzeczywistości nie było to więcej niż piętnaście, dwadzieścia metrów. Zapadający zmrok roztopił moją ostrość widzenia. Nie wiem, czy naprawdę patrzył w naszą stronę, nie mogłabym już tego ocenić. Napięta do granic nić między nami pękła, siekąc mnie boleśnie, przyginając mnie niemal do ziemi. Pochyliłam twarz.

wtorek, 23 września 2014

Learn to swim

Boję się wody. 
Panicznie boję się wody.
Woda gasi ogień.
Nawet przejeżdżając przez most, patrzę szeroko otwartymi oczami na rzekę i proszę ją szeptem,
żeby mnie oszczędziła, żeby mnie nie zagarnęła swoją lodowatą falą.
Pochłonę drewno, spalę ziemię, roztopię metal
- powietrze wzmaga pożar -
ale panicznie boję się wody.

Bo woda gasi ogień.



Dzień trzeci, ostatni.
 

poniedziałek, 22 września 2014

Cold light

cold light
hot night
be my heater be my lover
and we could do it to each other
yeah we could do it to each other
well like a sister and a brother
go go go


niedziela, 21 września 2014

Too much love will kill you

Tyle bólu. Tyle bólu, który tak wielki, za wielki, żeby go można odnaleźć w tych słowach. Tak, bo i one są przeciwko mnie w tej chwili, wszystko jest przeciwko mnie, słowa też, które zawsze mi się opierały, ale kusząco, zalotnie, żeby większa pieszczotliwość, a teraz nawet one są przeciwko mnie, bo nie mogę znaleźć tych, które byłyby lustrem nieskalanie odbijającym, stąd ból dodany jeszcze do tego za wielkiego. Może i w tobie jest ból, ale czym on jest, czym? Przy bólu moim przepastnym czym jest każdy ból inny? O, przeklęta niech będzie chwila, kiedyś przeze mnie ujrzana: oczy Twoje: tyle czułości w Twoich oczach, której mi zawsze brakowało, dlatego zabiłem tamto wszystko, co tak kochałem, i porzuciłem tamto wszystko, bo nie było czułości u nich dla mnie. I powędrowałem do krainy Nad, na wschód od Edenu, i tysiąc dni wędrowałem i tysiąc nocy, i Ciebie ujrzałem w tamtej chwili przeklętej błogosławionej.
I musiałem Cię ujrzeć, bo wiedziałem, że znajdę to, czego szukałem, czego pragnąłem duszą i ciałem, każdym oddechem, każdym zgięciem przegubu i kolan po drogach i miastach, zgarniając okruchy, mnóstwo okruchów, ale to nie było to, to nie było morze, które wiedziałem, że gdzieś, niedaleko już, powinno się rozlewać, w nim zamarznę, wkrótce już, spłonę, i tak jest, bo wiedziałem, że znajdę to, czego szukałem - Ciebie, Olga, musiałem ujrzeć kiedyś.


Edward Stachura Listy do Olgi

poniedziałek, 8 września 2014

November Rain

Jesień przyjdzie w tym roku dużo wcześniej, nie tylko ja to czuję.

Może już jest.

W Lasku sypie się na moją głowę żółty popiół spalonych latem liści. Oddech.

I widzę już niemal bure i słomiane połacie cichego, zimnego, smutnego listopada.

Oddech.

piątek, 22 sierpnia 2014

33 sceny z życia

Trzydzieści trzy sceny z życia dzięciołka. Retrospekcja. Środek maja. Fragment.

U ortopedy

Ortopeda nosi tak dumne nazwisko, że przewyższa go ono o jakieś dobre czterdzieści centymetrów. W przeciwieństwie do rodowodowego nazwiska, ortopeda sam w sobie jest ode mnie niższy o pół głowy, niezwykle drogo ubrany i bubkowaty najbardziej na świecie. 

Po niemal sześciu tygodniach od nieszczęsnej kontuzji postanowiłam w końcu udać się po pomoc fachową, nie po to bynajmniej, by się ratować, lecz żeby wszystkim życzliwym przyjaciołom i obcym zamknąć jadaczki. Więc wchodzę. Ortopeda nie zaprasza mnie, żeby usiąść, ale usiadam samowolnie, wciskając się z łoskotem na nieporęcznie ustawione krzesełko przy biurku. Z czym przyszłam. Otóż z kontuzją. Wówczas to padają najstraszniejsze słowa na świecie, których niby to mogłam się spodziewać, lecz w głębi swojej czarnej duszy życzyłam sobie serdecznie, ażeby ich nigdy nie usłyszeć. Proszę zdjąć spodnie. I buty!

Nie przeszkadzałoby mi zupełnie, gdybym miała przeparadować przez cały długi korytarz topless, ale obnażać się od spodu to dla mnie najwyższa kara. Każdy człowiek traci swą godność wraz ze zdjęciem spodni, a butów zwłaszcza. Jest taki odcinek mojego ulubionego serialu, gdy wstrząśnięta Carrie Bradshaw niepewnie odpina paseczki swoich blahników i myślę trochę o tej scenie, kiedy z wściekłością szarpię klamrę własnego skórzanego paska. 

Z najwyższym obrzydzeniem kładę się na leżance - ostatnio mam pecha do pozycji leżących - a ortopeda pochyla nade mną swą fizjonomię bywalca "Gorączki" i czubkami palców z całej siły naciska mi wystające kości biodrowe krzycząc niemal: "CZY TU BOLI?!" Spokojnie odpowiadam - trzeba starannie ułożyć brzmienie swego głosu, rozmawiając z ludźmi, co do których poczytalności ma się pewne podejrzenia - że nie, nie boli, bo boli mnie tylko z boku kolana, lecz za to zajebiście w chuj. Oczywiście nie tymi dokładnie słowami, ale mniej więcej, bo w tym czasie ortopeda chwyta mnie właśnie za środek stóp, które tkwią bezbronnie na końcach moich tłustych, gołych obleśnie nóg, owinięte w zupełnie mokre skarpety. Chociaż od biura do przychodni nie jest daleko, dziś przez chodniki rżną tak szaleńcze potoki, że moje buty z zachwytem opiły się wodą jak wawelskie smoki. I za te zupełnie mokre skarpety trzyma mnie ortopeda, a ja z trudem powstrzymuję szaleńcze drgawki całego ciała i muszę w tym miejscu poczynić wyznanie. 

Nienawidzę z całą mocą, kiedy dotykają mnie obcy ludzie. Nie cierpię, kiedy ktoś niechcący otrze się o mnie w autobusie, nie znoszę, kiedy ktoś jowialnie klepie mnie po plecach i wpadam po prostu w panikę nawet wówczas, gdy na moment zderzę się z kimś w drzwiach. Nie wiem, skąd we mnie ten przerośnięty jak wybujałe ego dziwaczny odruch, ale na samą myśl, że czyjeś obce lub chociażby tylko z widzenia znajome ciało choćby na centymetr zbliży się do mojego, niemal umieram ze wstrząsu.

A ortopeda właśnie suwa palcami tam i z powrotem po moim miękkim, białym udzie, tłumacząc z zapałem fundamenta zespołu pasma biodrowo-piszczelowego. Dobrze, że sama zdiagnozowałam to sobie już pięć tygodni temu, bo teraz jedyne, o czym mogę myśleć, to żeby przestał. Ale najgorsze dopiero przede mną. Swoją drogą, pozwolę sobie na ponowną dygresję, jakże dziwnie się to życie układa, bo dotyk dentysty sprawiał mi najwyższą z możliwych radość, a dotyk tego kędzierzawego krasnala przyprawia mnie o ból fantomowy we wciąż spuchniętym zębodole. Ortopeda każe mi wstać - wciąż bez spodni - i pokazywać mu się przodem (już prawie ze łzami w oczach), a on w tym czasie kuca na podłodze, oglądając moje doszczętnie mokre reeboki (które od wody z niebieskich zrobiły się granatowe), a ja stoję w samych majtasach i mokrych skarpetkach na otłuszczonych, rozlanych nogach i nawet już nie mam siły twierdzić, że jestem biegaczem, bo patrząc na ciało moje spuchnięte z rozpaczy i ciastek nijak nie można by dać temu wiary. W końcu odpuszcza mi i pozwala się ubrać, i zasiadam na tym krzesełku chwiejnie, jak człowiek po ciężkim wypadku, na przykład nagłym zderzeniu z rzeczywistością.

czwartek, 21 sierpnia 2014

Love Someone

26 lipca
Spotkani przypadkowo turyści uratowali mnie od spania w lesie. Wylądowałam w superkomfortowym pokoju zgodnie z proroctwem, że do Jedlinki zawsze się wraca.

Nie pisałam, bo w Dusznikach Zdroju napadła mnie fala paniki. Leżałam w schronisku, słuchając wycia syren, stężała ze strachu na kłodę, ze łzami w oczach.

Z Orlicy zeszłam do Duszników. Przy fontannie śpiewającej Szopena zdjęłam płonące buty i zachwycona dałam się ukoić. Ból był ze mną, kiedy szłam na sztywnych nogach pośród morza emerytów i rencistów. Dobiegłam do poczty, posłałam wiadomości. Wszędzie Szopen - napisałam - mam nadzieję, że nie skończę tak marnie jak on. Chodziłam tam z przyjemnością, dopóki nie zawyły syreny. Gospodarz schroniska westchnął (z niechęcią, z podziwem?), kiedy powiedziałam, że nocleg dla jednej osoby. 

Tylko ten LĘK PRZED WOJNĄ
Co zrobię, jeśli będzie wojna.
Co zrobię.

Ten lęk zatruł mi pobyt w cudownej Kudowie. Siedziałam przed domem zdrojowym patrząc załzawionymi oczami w tryskającą fontannę i umierałam ze strachu. Patrzyłam na ludzi, spacerujących ospale, na prowadzące swoje dzieci matki i umierałam ze strachu. 

(Mężczyzna przy sąsiednim stoliku opowiada o - nomen-omen - Rysiance.)

Siedzę pijąc wyśmienitego Czerwonego Barona i czekam na pizzę. 

Nie robiłam zdjęć. W piekielnym upale ruszyłam niemal z płaczem w Błędne Skały. Dopiero ruch i one rozproszyły mi myśli. Znalazłam ukojenie. Dopiero one rozproszyły mi zmysły. Koszmary. Ukoiły zmysły. Rozproszyły koszmary. Dopiero po przejściu Błędnych Skał zaczęłam się uśmiechać.

Przeszłam przez Skalniak. Góry Stołowe - zachwyt. Wyszłam z lasu na krawędź urwiska, weszłam na skałkę i dopiero tam poczułam: szczęście. A potem dopadła mnie burza. 

Potoki wody i strugi ognia z nieba. Stałam przed schodami prowadzącymi na Szczeliniec i wahałam się, czy w górę. Wiedziałam, że łamię wszelkie zakazy mozolnie wspinając się do góry, ale czy samotna wędrówka już sama w sobie nie jest łamaniem prawa? Przeszłam w tych strugach na drugą stronę góry śmiejąc się do siebie i krzycząc, jak tu pięknie! Jak tu pięknie! Mimo deszczu i po pół litra w każdym bucie. Cieszyłam się jak dziecko na pobyt w Pasterce, ale doszłam tam już na bardzo omdlewających nogach. I stałam taka przy barze zmięta jak czerwona stówka, a chatar jeszcze poprosił mnie, żeby podać mu piwo. Jakby nie chciał mnie przyjąć, straszył brakiem miejsc, ale mimo to wymusiłam niemalże dwa noclegi i gdy tylko znalazłam się w pokoju wiedziałam, że to był dobry ruch.

Bo lało przez dwadzieścia cztery godziny. Siedziałam w zamknięciu, na przemian czytając i głaszcząc kota, aż niemal do szóstej. Po zjedzeniu obiadu - pobiegłam na Szczeliniec w sandałach. Jak bieg w japonkach na Jagodną...

I byłam w zachwycie nad niesamowitościami  Szczelińca, przewieszonymi głazami i Diabelską Kuchnią, aż klaskałam w dłonie i gadałam na głos. 
I deszcz nie padał już od tamtej pory.

Rano porzuciłam Pasterkę i pięknym szlakiem obok wodospadu ruszyłam do Radkowa. Radków: Po co ten Stasiuk jeździ na Bałkany? Jak te dolnośląskie miasteczka są takie fantastyczne - wysłałam raport.

Browar Jedlinka kipi życiem - jak krakowska knajpa, tylko umiejscowiona pośrodku nicości. 

Radków - Nowa Ruda. Chłopak zaczepia mnie pod mapą i poleca Białą Lokomotywę. Śmieję się: czy to od Stachury? Z Nowej idę przez góry, potem łapię busa do Jugowa. Oszukuję, ale potem mylę szlak i tracę godzinę w drodze na Wielką Sowę. Po drodze niemal pod każdym znakiem strzałka i napis: SOWA. Wszystkie drogi prowadzą... Na wieży widzę daleko, chodzę w kółko zachwycona wysokością. Ze sklepiku dobiega tak wspaniały pogański folk, że nie mam ochoty odchodzić.

I tu urywa się moja opowieść, przecięta przez wjazd na stół wybitnej pizzy z gruszką, rukolą i gorgonzolą. Pamiętajcie: to wszystko w środku nicości. Ten wieczór chyba będzie jednym z najcenniejszych koralików, który nanizałam na swój sznurek.
Z wieży na Sowie po krótkiej włóczędze dobiłam do przystani stareńkiego schroniska, wypełnionego śmieszną, rozwrzeszczaną i bezpośrednią rodziną. Gospodyni niemal nachylała mi się do ucha, kiedy mówiła do mnie i pokazywała mi brykającego owczarka podhalańskiego, śmiesznie jakby znajomy akcent w sercu Eulengebirge. Potem siedziałam z miodowym Opatem na ławce jak świeżo wymyty posążek i dwa razy minął mnie ubrany na czarno chłopak w kapeluszu. Nasze drogi przecięły się zaraz następnego ranka. On spał pod Orłem, ja Sowa.

Zastałam go zwijającego szpej na punkcie widokowym, gdzie myszkowałam wokół schroniska Orzeł w poszukiwaniu kawy z ekspresu. Schronisko było jeszcze zamknięte, więc i ja ruszyłam w dół, aż za którymś zakrętem wychynął na mnie znajomy kapelusz. Dobrze, że akurat nie postanowiłam w tej chwili beztrosko sikać, co przecież zdarza mi się, jeśli trzeba. Ale szczęściem nie sikałam i skoro i tak już szliśmy w jednym kierunku, to przez godzinę lub dłużej warto przecież wymienić anegdoty. Potem on przystanął, by odpocząć, a ja - zmęczona już nieco towarzystwem ludzkim, bo gdybym chciała je mieć, zabrałabym je ze sobą - ruszyłam w dół, aż droga splątana zawiodła mnie na dziedziniec Porcelanowego Pałacu. I tam zaczęło się dowodzenie przez los, że wszystko ma swoje miejsce i czas i krok każdy nasz jest jakby zaplanowany z najwyższą dbałością o szczegóły. Siedziałam parując, kiedy za moimi plecami zatrzymał się samochód i wysiadła z niego trzyosobowa rodzina, z którą moje ścieżki - na szczęście - miały jeszcze kilka razy przepleść. Ale na razie dałam się pociągnąć bezwolnie jakieś tajemniczej sile i mimo woli zdecydowałam się na zwiedzanie pałacu. 

Grupa była niewielka i dzięki niemu ja zapamiętałam ich, a oni mnie. Potem już przywitali mnie, kiedy z wysiłkiem wspięłam się na ruiny Rogowca. Pokazali mi Ślężę, u której stóp stał ich dom w Sobótce. Obiecałam, że odwiedzę Ślężę za tydzień. Miałam tydzień opóźnienia, ale przyjechałam do niej i na tej pogańskiej górze z rozczuleniem pochylałam głowę pod chrześcijańskim błogosławieństwem. Taki paradoks i taka już zupełnie inna historia.

Dogoniłam ich w drodze do Andrzejówki i opowiadaliśmy sobie o Krakowie i Wrocławiu, które w gruncie rzeczy są przecież do siebie podobne. Potem wyprzedziłam ich znacznie, żeglując przez fenomenalne, prześwietlone na miedziano morze traw i dobiłam do Andrzejówki, która odmówiła mi noclegu.

Stop!

I co teraz zrobić? W gruncie rzeczy jakoś podskórnie przeczuwałam to zakończenie, jakbym już podejrzała do przodu strony tej ciekawej książki. Nie wiedziałam tylko, jak ta historia się skończy. Stwierdziłam jednak, że skoro już szłam tutaj przez tydzień, to zanim podejmę jakieś radykalne kroki, to wejdę na Waligórę (piekielną! piekielną!), a kiedy zeszłam na dół, oni już tam byli i chętnie zabrali mnie ze sobą z powrotem do Jedlinki. Do Porcelanowego Pałacu, do którego - jeśli dotknie się chłodnych, pachnących mchem murów w podziemiach - zawsze już będzie się wracać.

A resztę już znacie. Pokój lśniący nowością i pizza, która rozpadała mi się w ustach jak cenny jakiś, cudownie miękki kruszec. I morelowy zmierzch, i Czerwony Baron, i zakończenie mojej drogi, która wije się przez góry i miasta, nerwowa jak kombinacja alpejska, nieubłagana jak śmierć i dobra jak ciepła noc.


środa, 20 sierpnia 2014

Jak kot

22 lipca
"Siedzę na dachu świata" - wpisałam do księgi pamiątkowej na szczycie Orlicy.

Wczoraj magiczna Bystrzyca Kłodzka - zachwycające zdewastowane miasto jakby ze średniowiecznych Włoch. Chodzę po nim zaczarowana, pijąc rabarbarową różową oranżadę, aż z tego wszystkiego nie kupuję chleba i ruszam wciągającą aleją platanów w stronę Spalonej. Jak się później okaże, ten chleb wcale mi nie był potrzebny.

Ale długo bardzo go żałuję. Niby oddalam się od niego w przestrzeni, ale w myślach z każdym krokiem cofam się i przywieram do tego chleba rozpaczliwie myślami, jakbym właśnie miała wstąpić w dzikie góry Iranu i następne podpłomyki za sto kilometrów napotkać. Ale cały smak wędrowania noga za nogą jak dorożkarski koń powoli wlokąc za sobą swój bagaż polega na tym, że zupełnie nie masz pojęcia, co się wydarzy i ile jeszcze będziesz wspominać smak tego boskiego chleba powszedniego, którego nie kupiłeś i nie zjadłeś.

Ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam i biczuję się w myślach za wzgardzenie zwykłym, powszednim bochenkiem na rzecz czterech śmiesznych bułek mini i prę się, by jak najszybciej dobić do schroniska, skąd myślałam, że jeszcze ze dwie godziny na Jagodną. Droga przede mną o jedną trzecią dłuższa niż na mapie, a do tego trzydniowe zmęczenie (mnożymy dzielimy przez trzy) sprawia,że mam niemal łzy w oczach. A potem Jagodna - taka miła i dobra, że aż nie mogę uwierzyć, że po takiej męce taka nagroda.

Bo w końcu siedzę w przepięknej, czułej sali schroniska, popijając zimną oranżadę i czekając na kolosalny, przepyszny obiad. Pierwszy od czterech dni, a mimo to nie jestem w stanie wyczyścić talerza. Aż nie chce się stąd wychodzić, ale ruszam, a wtedy okazuje się, że na Jagodną już tylko godzina. (I dobrze. Ta godzina i tak wypruła ze mnie wszystkie żyły.)

A potem cały wieczór spędzam zanurzona w tę salę, w objęciach fotela na biegunach, z łaszącym się co chwilę psem i trzema kubkami herbaty, czytając łapczywie "Lato polarne", które chciałam poznać już od dawna, a znalazłam w biblioteczce w Jagodnej, słuchając hałasów studentów i obserwując się nawzajem z chatarem. Potem lunął deszcz, niebo wzdymane burzą. Potem znów słońce.

Burza goniła mnie zresztą od samej Bystrzycy, to też z jej powodu przedzierałam się przez gęste krzaki ostrężyn na oślep jak oszalały koń. Oszalałe jelenie prysnęły mi przed oczami na autostradzie sudeckiej, dopiero wtedy, kiedy słyszy się huraganowy łomot ich kopyt o ziemię można odczuć, jakie to wielkie bydlęta! A autostrada sudecka - pas rozkruszonego jak wierzch sernika asfaltu, wijącego się przez wsie jak makaron-świderki - to taka wstydliwa tajemnica Poliszynela czerwonego szlaku sudeckiego.

Przeszłam rankiem przez pusty las myśląc, jak to możliwe, jak to się dzieje, że człowiek ginie bez śladu. Jak to możliwe.

Myśleć o tym, człapiąc samotnie o siódmej rano przez sam święty środek dziewiczego lasu - było to trochę perwersyjnie cyniczne. Ale można. Może człowiek dorosły (doroślejszy ode mnie) zaginąć w kraju ojczystym bez śladu, znaku i dźwięku, pozostawić zdezorientowaną rodzinę i zniknąć na długie dnie (które w ich sercach pewnie zapisały się jak miesiące i lata) po to, by odnaleźć się potem, nagle, wyobrażam sobie, że bez słowa wyjaśnienia. I czy wtedy szalejesz z radości czy klniesz plugawie, a może zaciskasz powieki i usta i łykasz te dni jak niedobre lekarstwo po to, by zapomnieć o nich na zawsze?
Potem wzdłuż drogi przez Lasówkę zaglądając ludziom w szyby i bijąc się z myślami o złapanie stopa. Nie odważyłam się.

W Zieleńcu dwie kawy i przepyszne naleśniki w uroczej kawiarni. Na ścianach stare narty, widok na schronisko i złotożółte garby stoków.

Teraz 960 m n.p.m.

W ustach mam nagle jakiś niespodziewany smak wiśni.

Z Orlicy rozciąga się widok na scenę świata.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Give me to a rambling man

Obudziłam się dziś rano skostniała na lód. Ciemno w Krakowie i wrzesień na ramionach. Na łóżku rozkopane swetry. Rozwieszając wypraną pasiasto-marynarską koszulkę pomyślałam, jak krótko trwało lato. To lato, a może lato tutaj jest zawsze takie krótkie, tylko dopiero dziś, dzisiaj to zrozumiałam. Koszulka dopiero niedawno wyjęta z ukrycia, gdzie zimowała pośród białych kłębków, po wyschnięciu prania pewnie troskliwie zwinięta zejdzie znów pod ziemię, mała, wiotka persefona. Już przyszedł na nią czas. Odniosłam miskę, w kuchni zalałam wrzątkiem herbatę z głogu. Już przyszedł na nią czas. Przywiozłam kieszenie pełne opowieści. Teraz próbuję sobie przypomnieć, kiedy - w ciągu ostatniej ponadtygodniowej włóczęgi - pierwszy raz pomyślałam o jesieni. Może na Borowej. Może na Husyckich Skałach. A może na Ślęży.




środa, 6 sierpnia 2014

I Followed Fires

20 lipca
Zanim dojadę do Krakowa, ten zeszyt rozpuści się od potu.

Wczorajszy zachód słońca był taki, o jakim marzyłam od lat. 

Krwistoczerwona kula nad szeroko rozlanymi górami. Daleko widać. Ludzie szumieli nad ogniskiem, bardzo zadowoleni, ustawiali się w rzędzie, by fotografować słońce. Rozkosz. Oddałam Czechom klucz do pokoju, więc chodziłam tylko wokół schroniska, bez aparatu, ale chyba i tak nie dałby rady zrobić zdjęcia tego cudu. Rano wyszłam na Śnieżnik, godzinę spóźniona, przez co cały dzień ścigałam się z zegarkiem. Ze zmęczenia nie robiłam zdjęć.

Ale wyszłam na ten Śnieżnik, a im wyżej unosiłam się nad linię drzew, tym szerzej otwierało się niebo przede mną i tym bardziej rosło serce we mnie. I wiatr mnie dorwał jeszcze. Szłam prawie w samych majtkach, i wiatr głaskał mnie po udach, czułam go całą drżącą skórą, i narastało we mnie podniecenie. Chciałam objąć tymi chłodnymi udami szczupłe biodra wiatru.

Potem jeszcze samolot kołujący nade mną, lecący wprost na mnie stojącą dumnie po kolana w miękkiej gąbce mchu, obnażoną i jasną i pewną.

Wtedy już wiedziałam o rozsianych na przestrzeni kilkunastu kilometrów trupach, oznaczanych flagami, tu okruch, tu okruch, tu okruch.

 Zdziwieni nocujący na Śnieżniku mężczyźni, w długich spodniach i bluzach, patrzyli na mnie ze zdumieniem, kiedy pozdrowiłam ich, mijając. A potem biegłam już przez dwanaście godzin, walcząc z czasem i opętańczym pragnieniem, piłam na klęczkach wodę ze stu strumieni i powłóczyłam kijami po krzakach jagód. Borowina jako symbol życia na wielkanocnym stole. Z westchnieniem dotarłam do miłego widoku schroniska.

Pamiętam jeszcze, jak spałam rozciągnięta rozkosznie na nagrzanym brzuchu góry, jak przesiany przez gałęzie złoty piasek pieścił mi policzki, jak czule otaczały mnie kurtyny jagodowych krzaków. 

To jest właśnie jakiś archetyp wolności - tak iść i iść i iść po wąskiej wstążeczce szlaku nad trawiastym urwiskiem, wybijając zgodny rytm serca i kijów, kojący i hipnotyzujący jak dźwięk fletu zaklinacza węży.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Love Runs Out

Zacznijmy od końca.


Stałam na środku czyściuteńkiego, jasnego pokoju w swoich zabłoconych, ciężkich butach, stałam nad rozbebeszonym plecakiem i uśmiechałam się szeroko, że dobre, ciepłe wiatry przywiały mnie tutaj, do tej przystani. Pogłaskałam ukradkiem chłodną pościel z kory. A potem było już tylko piękniej, kiedy w zapadającym miękko jak muślin, brzoskwiniowym wieczorze siedziałam z Czerwonym Baronem na ławce, gryząc chrupiące jak opłatki kawałki najbardziej zadziwiającej, idealnie włoskiej pizzy wypiekanej tuż obok gruzów Porcelanowego Pałacu. I pisałam.

Rano biegłam wijącą się drogą, rozbryzgując na boki promienie słoneczne jak pianę, wskoczyłam w biegu niemal do busa i odjechałam, kołysząc się na wysokości siedzenia jak na wielbłądzim grzbiecie, w kierunku zdumiewającego miasta Walmbrig i dalej, okrążając świętą górę pogan, w stronę Brassel.

19 lipca
Jestem chyba na końcu świata. Idę wzdłuż drogi prosto w twarz słońca. Słony smak zmęczenia na górnej wardze, którą oblizuję w zamyśleniu. Spałam krótko, chciałabym się zdrzemnąć na łące, ale to dziwne cywilizowane-niecywilizowane miejsce: nie potrafię się odnaleźć w jego rejestrze. Głaz plecaka przygniata mnie do ziemi.

Gdy tylko wydostałam się z któregoś z kolei środka transportu, natychmiast zaczęłam rozglądać się za sklepem. Kupiłam tylko długopis i zeszyt, który przemakał naprzemiennie od potu i deszczu. Szłam rozgrzaną do czerwoności rowerową ścieżką, mijając po lewej i prawej czule nachylone wzgórza, spokojne i dobre.
Złapałam się na tym, że to wjazd do Wrocławia był powrotem do domu. Uśmiecham się do szyby, do ciasnych odrapanych miasteczek, zużytych, znoszonych. Z jakby znalezionymi jak niepasujące ubrania - kamienicami, sztukateriami, odpadającym tynkiem dawnej świetności. Takie rozczulające. Takie jakby znane, bo przecież tam, skąd pochodzę, bieda tak samo stempluje galicyjskie rynki.

Ząbkowice Śląskie - puste niebo nad żółtymi kikutami wiaty, jakby wojna przeszła tędy zupełnie niedawno. Pałace. Mnóstwo czworaków, stajen z fantastycznymi bramami i podwórkami. Kłodzko - obły niebieski autobus z klasyki pekaesu. Lądek Zdrój. Stronie Śląskie.

Pisałam zjadliwie zielonym długopisem na ławce we wsi Kletno, pisałam w biegu, pisałam na skrzypiących łóżkach, na obłażących stołach, na szczycie Orlicy i na własnym kolanie. Ale przede wszystkim szłam, krok za krokiem, ruch za ruchem, ze słońcem na jednym ramieniu, a pentaxem na drugim, szłam błogosławiąc półgłosem każdy z tych dni, kiedy nie muszę się martwić o to, że ruch to jedyny stały dom, który będzie nam dany na wieczne nieoddanie.

wtorek, 8 lipca 2014

Drumming Song

Miałam nad ranem sen, że przykładałam zdziwione swoje ucho do gorącej piersi i z szaleńczym zdumieniem słuchałam, jak tam w człowieku bije życie. To trwało dłuższą chwilę, a moje oczy z szeroko rozwartych zwężały się powoli, bo powieki otulały je coraz czulej aż do zamknięcia objęcia. Jakbym jeszcze czuła ciepło na swoim lewym policzku.

Szłam krok za krokiem po niekończących się tatrzańskich schodach i co drugi kamienny stopień przybierał kształt serca. Śmiałam się na głos, kiedy pomidorowa w kolorze i istocie passata ułożyła się się w lipcową dla mnie walentynkę. Podpaliłam pomidory papryką i pomieszałam. Wiem, że coś się dzieje. Kto tam jest?

Nie piję kawy już od szesnastu dni i do diaska, na wszystko się zgadzam.



poniedziałek, 30 czerwca 2014

wtorek, 24 czerwca 2014

Jezioro było głębokie, ciemne, zimne

dopiero potem go wyciągnęli

przyjechał milicjant na rowerze, spisał protokół

kilka nazwisk młodych poetów tam było, wypadek

przenieśliśmy ciało na dnie od szafy





PS.Słucham Trójki.

środa, 18 czerwca 2014

Elementarne doświadczenie ontyczne

Grzebię w starych, kalekich plikach tekstowych.

Zanurzam rękę aż po przegub, jak w odkrytej bezwstydnie ściekowej kratce.

Jechałam sobie dzisiaj autobusem i płakałam. Nie byłoby to takie straszne, gdyby naprzeciwko nie siedział chłopak, może licealista, który bardzo się wiercił, rozkładając nogi w bezradnym geście, bo nie wiedział, co ze sobą począć w tej nagle intymnej sytuacji.

 Nagle bardzo wstydzę się pisania prawdy na tajemnym swoim blogu publicznym. Wstydzę się, że przeżywam załamanie nerwowe w samym środku astronomicznego lata i nie mam żadnych możliwości ratunku.

Serdecznie państwa przepraszam.

niedziela, 15 czerwca 2014

Demony nasze historie opowiadają

Wychodzę na trening pierwszy raz po utracie kolana.

I czuję, jakby mi ktoś podważył nożem zaciśnięte zęby, siłą rozwarł szczęki i prosto do wysuszonego na wiór gardła wlał całe blaszane wiadro krystalicznie zimnej wody.

Jakbym na koniec pochyliła rozognioną twarz nad chłodem prostej studni.




Śmiesznie wydłużam każdy ruch, wyrzucam kolana wysoko jak koń ze spiętymi cuglami, poruszam się bardziej w górę niż do przodu. Ach, mój boże, jaka siła, jaka siła, jaki oddech wlewa się we mnie z każdym podrzutem bioder, jakże tańczę na tym zasranym chodniku. Może jednak będę żyć. Jeszcze to przemyślę. Może jednak jutro jeszcze nie wepchnę łyżeczki od herbaty w miękki swój oczodół i nie zakręcę nią dokoła.

Nie było mnie na tym chodniku dwa ohydne miesiące. Kiedy tak o tym myślę ze ściśniętym sercem, przy prawym ramieniu pojawia się biegacz i pierwszy raz w pięcioletniej historii świata przyłącza się do mnie. Po kilkunastu krokach okazuje się, że to krajan mój, towarzysz niedoszły z grupy 4:15-4:30. Jaki ten świat mały. Czyli wygląda na to, że szlak wita mnie z otwartymi ramionami. Potem on skręca w Bochenka, czyli biegnie dziesiątkę, a ja prosto kicam piątką.

Czyli znowu jestem na trasie i podskakuję wysoko z każdym stąpnięciem. Wygłupiam się w ten sposób, bo nie pozwalam sobie przyspieszyć, monitoruję brakujące kolano uważnie i ściągam sobie wodze. Ilu biegaczy, ilu biegaczy rozbiega się we wszystkich kierunkach, błąka po skrzyżowaniach, marudzi na pasach, a ja nareszcie jestem z nimi, hej, patrzcie na mnie, jestem tutaj, widzicie? Widzicie? W onirycznym tempie przeskakuję z płyty na płytę jak po kamieniach szeroko rozlanej rzeki, jak dobrze, jak dobrze być w domu.


piątek, 13 czerwca 2014

Mad World

Stąpam niepewnie po zdradliwych płytkach podłogi centrum handlowego.


Na powierzchni całej obolałej skóry czuję obrzydliwy dotyk paniki, która oblepia mnie jak lodowate błoto.


Wyginam plecy coraz silniej i silniej, oplatając się ramionami w rozpaczliwej próbie powstrzymania rozpadającego się na kawałki ciała. Ciągle przeraźliwie boję się, że umrę. Jutro. Dziś. Mam dwadzieścia sześć lat i nie ma najdrobniejszej chwili, kiedy nie miałabym przed oczami własnego konania, uśmiercam się z każdą minutą na sześćdziesiąt sposobów, każdy krok, każdy ruch, każdy oddech jest torturą niepewności, co będzie. Za chwilę. Za moment. Za ułamek mrugnięcia powiek.

Zapadam się w fotel autobusu jak w czarną dziurę. Na Krowoderskiej widziałam, otoczoną jaskrawymi płotkami, ziejącą poszarpanymi asfaltowymi wargami miniaturową otchłań, do której krawędzi chciałam się podczołgać i schować twarz w jej krzyczącym wnętrzu. Kurczowo ściskając kierownicę przejechałam obok.

Stąpam po wyjącej przestrzeni; nigdzie nie mogę się ukryć przed walącymi się na moją kruchą głowę bryłami strachu; gwiżdżą w trzeszczącym powietrzu jak oszalałe ptaki. Nie umiem opisać tego uczucia, które narasta we mnie cal po calu, żyła po żyle, włókno po włóknie, które rozlewa się na tkanki jak rak, które chwyta za serce i łomocze nim o ściany żeber; to wizja, że nie ma żadnej szyby między mną a przepaścią pod moimi stopami.



A wystarczyłoby chwycić mnie za rękę i przytrzymać. Prawie nic nie ważę. Kiedyś, kiedy pękającymi ze strachu oczami spoglądałam prosto w rozwarte gardło skalnej głębi, przypadkowy turysta odezwał się do mnie. Dźwięk jego głosu sprawił, że ucichło moje oszalałe serce. 


Gdyby ktoś tu, na nizinie, powiedział do mnie słowo

wtorek, 10 czerwca 2014

Give me to the road

Problem polega na tym, że mam zajebiście krótką pamięć.


Dziś o wędrówce przypomina tylko ciemna skóra. Należy niezaprzeczalnie zasiąść do zapisywania zaraz po przekroczeniu progu domu. Jeszcze nawet przed myciem rąk.

Złapałam się na tym, że brakowało mi pod ręką notatnika, w którym mogłabym pisać w biegu. W drodze. W drodze rozłożone na kolanach, na śpiworze, na drewnianym stole naprzeciw schodzącego krok po kroku z nieba słońca, naprzeciw stromej, czułej ściany gór, otaczającej schronisko niczym opiekuńcze ramię.

Więc późnym wieczorem wychodzę. Czarno ubrany, mały wędrowny mnich, pochylony pokornie pod ciężarem plecaka. Autobus przyjechał chyba prosto z Dukli; cuchnący i ciasny, o obłych kształtach rodem sprzed trzech dekad, ale jedzie, a to najważniejsze; całą noc tłukę czołem w szybę jak pokutnik, biczując się za wszelkie grzechy, aby móc słonecznym rankiem dostąpić oczyszczenia. Już od Kamiennej Góry nie mogę usiedzieć w fotelu, w Wałbrzychu podskakuję na tyłku z podniecenia, a kiedy czubkiem buta dotykam jeleniogórskiej ziemi, świętość rozbłyska nade mną w tęczowej aureoli i od tego momentu każdy na mój widok nie może się nie uśmiechnąć.

Bo trzeba wam wiedzieć, że z niewiadomych przyczyn wyznaję ślepy kult dolnośląski. Mekka - w Kościele Pokoju w Jaworze. Nie istnieje możliwość nawrócenia. 

Więc tańczę na jeleniogórskim rynku. Słońce spływa na mnie wrzącą strugą, wszystko jest przepyszne. Bus jak metalowe czółno sunie wartkim strumieniem niekoszonych łąk; to chyba drogi tutejsze zawróciły mi w głowie do imentu, wąskie, kręte, ciasne i nerwowe jak kombinacja alpejska, tylko rozgrywająca się pośród wybuchu namiętnej zieleni, bo ponownie jestem tutaj w połowie wściekłego maja.

Więc wypadam na przystanku w Świeradowie-Zdroju, która ta nazwa jest tak retro, że aż żałuję, że nie przywdziałam stroju w odcieniach sepii. Zawsze na początku trudno jest wrzucić wyższy bieg, więc czołgam się rozprażonym asfaltem przywierającym do butów. Odetchnę dopiero na następnym zakręcie; tym, który otworzy się przede mną jak świeżuchna książka. Oddech.


Pamiętam jeszcze taki moment, kiedy stanęłam przed tablicą informującą, że wdzieram się od następnego kroku w samo serce dziewiczego niczym śnieżnobiały puch obszaru, miękkiego czułością puchatego bagna. Pamiętam, że minął mnie wtedy starszy turysta i wpasowałam swoje lekkie tropy w jego ślady. Patrzyłam teraz na siebie-jego od tyłu, kark pochylony pod ciężarem złota promieni i wypływające spod podeszew strumienie wody, bo przy każdym kroku zielona gąbka oddawała z siebie wszystko. Ale przy rozwidleniu szlaków on zawrócił do Świeradowa, a ja ruszyłam dalej, samotna.





Droga wiodła środkiem grzbietu niczym jasna pręga. Cisza i kosmos; niebo niebieskie nade mną, przytłaczające mnie do ziemi silniej niż wypchany plecak; samotność kosmiczna na tej drodze złoto-mlecznej wyciskała z oczu łzy. Zatrzymałam się, żeby zapalić - usiadłam na geometrycznie idealnym środku szerokiego szlaku, zwinięta, ściśnięta w drżący kłębek, patrząca w przód i tył jednocześnie, przerażona ogromem horyzontu. Kiedy wyssałam już papierosa do ostatnich granic, wreszcie zamigotały przede mną w upale mgliste sylwetki innych turystów. Chwyciłam w łapy kije.




Ale droga tego dnia była nieubłagana i kiedy w końcu na kolanach i łokciach doczołgałam się do Wysokiego Kamienia, miałam ochotę skoczyć w dół do Szklarskiej Poręby, wirując w pędzie i tryskając na boki elementami wyposażenia. Kolano nie szło ze mną, tylko przeciwko mnie, więc prowadziłam z nim półgłosem pertraktacje. Podpici wrocławianie zaatakowali mnie rozrywaną przez wiatr płachtą mapy, pogromcy dzikich kotów, i na wyścigi pokazywali najbliższą drogę do Chaty. Ostatnie kroki są zawsze najdłuższe.



To dopiero drugiego wieczora poczułam się w Chacie jak w domu, kiedy deszcz łopotał o blachę, a ja, tuląc Kerouaca, nasłuchiwałam burzy przedzierającej się przez pobliski las. Wtedy myślałam, jaka ona duża i jaka ja.

Ale tamtego ranka wymknęłam się cichaczem, by zejść do serca Szklarskiej, baśniowej krainy maleńkich domków. Drżąca z emocji ocknęłam się pod drzwiami zamkniętej jeszcze wtedy wypożyczalni rowerów, myśląc, jak bardzo inaczej wyobrażałam sobie to miejsce. Szklarską. Jakąś mityczną wioskę w okolicach Diabelnej. Bo przecież Diabelna była centrum wydarzeń. Bo przecież Diabelna istnieje?




Jakieś tereny z moich snów. Wypisywałam kartki na poczcie, jakieś pół wieku wstecz. Nigdy tak mocno nie odczujesz podróży, jak kiedy siedzisz przy stoliku ze swoim plecakiem usadzonym na drugim krześle, takim odchylonym w tył garbatym starcem, a kelnerka przynosi ci kawę. Jedną filiżankę, jeden talerzyk, jedną łyżeczkę i jedną popielniczkę na twojego spalającego się wiatrem papierosa.

A potem idę na Szrenicę, do kotłów. Całą drogę zabawiam się, że kotły to takie spasłe kocury. Uwielbiam te parady przez grzbiety, kiedy głowa kręci mi się jak śrubka, bo wszystko, wszystko, wszystko chcę zobaczyć, a rolki trzaskają jedna za drugą. Nad Kotłami zwieszam się przepleciona przez barierkę, bo oczy niemal wypadają mi z oczodołów na widok tych skał pogruchotanych w graniasty gruz, hipnotyzujących swym lubieżnym czarnym odcieniem eleganckim jak gruby aksamit. Wyścielone tym cieniem są zapraszająco. Zanurkuj.