poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Święto wiosny

Znowu to samo - szybkie spojrzenie na asfalt, a tam karnawał: girlandy jelit, balony pęcherzy, frenetyczna fiesta niezamaskowanej makabry.

Ale nie o tym chciałam pisać.

***


Postanowiłam zakochać się na wiosnę. Z braku innych dostępnych opcji w grę weszła miłość platoniczna, czyli etymologicznie czysta, wzniosła i duchowa. Mój duch jest tak samo sprośny jak ciało, dlatego nawet na cmentarzu - kiedy siedziałam na rozgrzanym nagrobku, pilnując, by mdły płomyk rozpalił się na dobre - duch oddawał się bezecnym fantazjom. Ale grób to jakby łóżko i stół jednocześnie, powierzchnia płaska kusząca niesamowicie, by na niej usiąść, położyć się lub postawić szklankę, grób to jest idealny mebel darowany człowiekowi na resztę wiecznego życia.

A więc postanowiłam się zakochać celowo w przypadkowym mężczyźnie ze świadomością bez-wzajemności, żeby jedynie móc czerpać z tego soczystego, niewinnego zakochania obiektywne profity. Włóczyłam się po tym spleśniałym mieście jak błędna, podnosząc twarz do słońca niczym dziwny, ciemnoszary kwiat z białym wnętrzem na chudej łodyżce szyi. Bo spójrzcie: od zakochania skóra lśni satynowo, a zielone oczy nabierają takiego blasku, że kto spojrzy w nie z bliska, natychmiast straci głowę i umrze. Tak myślę. Zakochany człowiek chodzi tu i tam i ciągle się uśmiecha, zawieszając wzrok gdzieś na środkowej belce horyzontu.

A więc włóczyłam się po tym mieście tak strasznie sharatanym, jakby przetoczyło się po nim stado pędzących czerwonych Bizonów. (Za każdym razem, kiedy widzę taki pojazd nie w naturalnym środowisku słonecznego łanu, tylko kroczący powoli asfaltową drogą, nie mogę oprzeć się fantazji o spazmatycznym wpleceniu się w jego najeżone zęby.) Mieszkańcy tego miasta chyba niedługo opiszą mnie w swojej powiatowej gazecie: czarna legenda podawana z ust do ust o bladej dziewczynie, pojawiającej się ni stąd ni zowąd na okolicznych łąkach ze starym Zenitem TTL w dłoni i dzwoniącej zębami. Z zimna zazwyczaj, chociaż wczoraj wyjątkowo słońce nacierało mnie kojąco i przymykałam szczęśliwe powieki. Słońce to bóg jedyny w jednej jedynej osobie. Najczarniejszego poranka mojego życia (jak dotąd, nie wyzywam losu) to słońce też kładło mi się na twarzy i mówiło: ty żyj, chociaż on umarł, i słońce masowało mi oczy, które pod pokrywami powiek gotowały się z bólu jak krwawy gulasz. 

A więc brodziłam po chrupiącej, wysuszonej łące jak kot, wysoko unosząc łapy i mrucząc zadowolona, bo wszystko było takie dobre, takie piękne i jasne, że specjalnie spowalniałam każdy swój ruch, żeby dłużej móc łasić się do słońca i do drzew. W sercu swoim ściśniętym jak ciasno zwinięty pączek kwiatu - czy wy też nie mogliście nigdy oprzeć się pokusie odzierania żywcem ze skóry pączków polnego maku, by z zielonych łupin ukazało się, niespodzianka, czerwone lub różowe, świeżonarodzone, wilgotne wnętrze? -  w sercu swoim skurczonym od lat niosłam maleńkie ziarenko beztroskiej tęsknoty, którą wyrachowanie postanowiłam hodować sobie na jednoczesną boleść i pociechę. Miłości nie widziano w tym mieście już od tysiąca lat.

Ale jeśli czujecie się na umyśle zdrowi i stabilni, nie polecam planować nieodwzajemnionego zakochania jak wakacji w sierpniu. Na taką ekstrawagancję mogą pozwalać sobie jedynie takie kompletne świry jak ja, jednostki odklejone od rzeczywistości już tak dawno, że nawet moja matka nie pamięta, kiedy wymknęłam się przytomności i z kwikiem popadłam w bezdenną przepaść wariactwa. Do mnie już wszyscy się przyzwyczaili i po mnie spodziewają się wszystkiego. Ale jeżeli wasze głowy nie rozklejają się na suche warstwy jak zużyta książka, kochajcie się rozsądnie i statecznie, z wzajemnością i z gwarancją na co najmniej cztery lata. Tak już jest, wzdycham z udawanym zrezygnowaniem, że z szaleństwem nie każdemu jest do twarzy.


Ale kochajcie się.

piątek, 18 kwietnia 2014

Sunday Smile

Mam omamy zapachowe.

Pochylam się podnosząc coś z podłogi lub z oparcia krzesła i wpadam nosem w małą chmurę zapachu, który elektryzuje mnie jak zbliżająca się burza. To niemożliwe, żeby taki zapach tu był. To niemożliwe, żeby taki zapach jeszcze utrzymywał się na mojej szyi. To niemożliwe, żebym mogła go czuć.

Bo jest to zapach mężczyzny.


Snuję się boso po parkiecie i sama do siebie szepczę zaklęcia. Był taki zapach w moim życiu, bo wciąż i wciąż gonię za jednym i tym samym obrazem, rozbitym na kawałki, po które schylam się jak po pogubione na podłodze rękawiczki. Jakby wciąż obok mnie przechodził ten sam człowiek. 

To jest zapach przypominający żywicę i las, zapach definiujący dzikość, a przecież napotkałam go tym razem w sterylnie cywilizowanych okolicznościach. Zapach-symbol. Zapach-istota-rzeczy. Fundamentalny zapach istnienia.

Któregoś zimnego jeszcze dnia w biurze wpadłam w ten zapach przypadkiem, jakbym wpadła w wannę pełną ciepłej piany. Zjeżyły się na moim ciele wszystkie włoski z podniecenia; nigdy nie pomyślałabym, że można w ułamku sekundy przypomnieć sobie zapach. "Można" - wzruszyła ramionami niewzruszona K. - "Zapach pamięta się najlepiej".

Pocieram w zamyśleniu pęknięty kącik ust. 



Słucham od czterech godzin w zapętleniu.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Not young, not beautiful

Gdyby tę twarz dało się zedrzeć jednym ruchem jak plaster. Szlag.


Okropnie mi doskwiera fakt bycia BB. Bystrą brzydulą. I nawet pisząc to na prywatnym swoim blogu publicznym, aż skręca mnie w środku na takie wyznanie. Słyszę: lubię inteligentne kobiety. Słyszę: podoba mi się Twój mózg. Słyszę: uwielbiam Twój dowcip, chce się z Tobą rozmawiać. Słyszę nawet: uwielbiam Cię czytać! A gołąb w mojej piersi wyje, że nikt nie mówi, że jestem chociażby ładna. Na litość, na skórę świętego Bartłomieja i tasak wbity w łeb świętego Judy, pragnę zachwytu!

Wstyd mi piekielnie, kiedy myślę z rozpaczą, że oddałabym resztki swojego rozsądku za chociażby jakiś ochłap urody. Gdybym była piękna, moje życie byłoby po stokroć łatwiejsze. Dziś pewnie miałabym już męża. Jestem z tych żałosnych typów, które zyskują po bliższym poznaniu, które to powiedzonko oznacza dokładnie, że jest się paskudnym jak mops.



Ale porzućmy to babranie się w gównie, chciałam napisać, że spotkałam wczoraj mężczyznę swojego życia. U dentysty. Znaczy on był tym dentystą. Spóźniłam się piętnaście minut, bo na Moście Dębnickim poniewierał się rozbity samochód (granatowy, przez co spędzam bezowocne minuty na poszukiwanie jakichkolwiek informacji, czy to nie ten stary pijak, z którym sypiałam, roztrzaskał się na oczach spacerującej po bulwarach publiczności jak fajerwerk). No i wypełniając jakiś podejrzany świstek, który gwarantował zrzucenie odpowiedzialności za ewentualne niepowodzenia na mnie, usłyszałam, jak recepcjonistka mówi: "To ta pani na siedemnastą" i odruchowo mruknęłam zachęcające "No." i wtedy zobaczyłam archanioła w kitlu. Taki bardzo w moim typie, tak skończenie bardzo, ale cóż z tego, bo kiedy zostaliśmy sami, on spojrzał na mnie figlarnie i spytał: "Co panią do mnie sprowadza?", a ja, uziemiona na tym upokarzającym fotelu w pozycji półleżącej musiałam mu wyznać, chociaż wszystko krzyczało we mnie "Nie rób tego! Nieeee!", ale nie mogłam postąpić inaczej, musiałam mu powiedzieć prawdę: "Mam czarny ząb."


I to właśnie była ta chwila, kiedy szansę na romans chuj strzelił, a ja razem z tym pomarańczowym fotelem zawaliłam się pod ziemię z rozpaczy.


Potem jeszcze napawałam się tą chwilą, kiedy nachylał się nade mną i wpychał mi palce do ust, co było na pewno sytuacją graniczącą z erotyzmem, ale nawet ta bliskość już nie miała znaczenia, bo przecież już wszystko przepadło, wszystko już nie miało znaczenia i moje biedne słabe serce rozpadło się na setki drobnych szlochających części, i nie miało już znaczenia, że on dodał: "Ta druga ósemka też czarna", i coś tam jeszcze gadał o próchnicy, i nawet jeżeli czeka nas jeszcze wiele, wiele spotkań i szans na fizyczny kontakt w zaciszności sterylnego gabinetu, to myśli moje i tak już potoczyły się tą obrzydliwą koleiną smutku i bezradności wobec nieprzystojności istnienia. 


Gorzej by było tylko wówczas, gdyby to był ginekolog. Szlag.


Nie dość, że mam brzydkie zewnętrze, to jeszcze wnętrze mojej jamy gębowej mogłoby zrobić wrażenie tylko na osobie niewidomej, a w dodatku tego dnia poparzyłam swój szorstki koci język hipsterską kawą ze słynną syrenką na kubeczku, co już było tylko zupełnie mainstreamową wisienką na torcie i dopełniło dzieła zniszczenia. U dentystów nie mam szans najmniejszych.

A potem włóczyłam się po Rynku i kwitnących Plantach z kolejną kawą w łapce i obserwowałam toczącą się we mnie psychomachię: żywiołowy entuzjazm wywołany, było nie było, kontaktem z ideałem, i szaleńcze podniecenie toczyły walkę na śmierć i życie ze śmiertelną rozpaczą wywołaną faktem, że nie mogę się powstrzymać przed patrzeniem każdemu mężczyźnie na dłonie i wróżeniem sobie z obrączek, czy jest jeszcze dla mnie jakaś szansa.

A potem siedziałam z U. w jednej z popularnych piwiarni i ze smakiem chlejąc słodkie piwa debatowałam o szczęściu, że ono w gruncie rzeczy jest obecne i że je odczuwam zwłaszcza w chwilach takich jak ta, kiedy jechałam autobusem tuląc do siebie wymarzoną kurtkę za pół koła i słońce głaskało mnie po głowie przez szybę, a wnętrze autobusu wypełniał rozdzierający krzyk wielkiego chłopaka na wózku, wykręconego porażeniem (przerażeniem), i ja (sparaliżowana) myślą, jaką jestem szczęściarą, tuląc tę kurtkę, kupioną za własnoręcznie zarobione pieniądze na początku mojego dorosłego samodzielnego życia, kurtkę, która nie tylko jest obietnicą cudownych wypraw na szlaki, ale też symbolem, symbolem i dowodem na poruszanie się w górnej warstwie osadów społeczeństwa, tych szczęściarzy, który mają pracę, nie mają długów i śpią w łóżku.

A potem, dokładnie z wybiciem północy, płynęłam onirycznie Starowiślną, zakapturzona jak Gandalf, mijając miękkimi ruchami rozwrzeszczane grupy śmierdzące przetrawionym alkoholem, płynęłam samotna, jak przez busz naszpikowany dzikimi zwierzętami, czujna i gotowa do samoobrony, zdana tylko na siebie w tłumie szturmującym przejście dla pieszych pod Pocztą Główną, samotna i maleńka jak okruch przyklejony do szyby nocnego autobusu, bezbronna jak pyłek.








Moi chłopcy się żenią, a słońce wciąż wstaje każdego dnia jak gdyby nigdy nic.










 PS. Jestem tak wrażliwa na męską urodę i obecność ostatnio, że wkleję tutaj ten teledysk tylko dlatego, że mnie podnieca:



środa, 9 kwietnia 2014

Waitin' all night

Cześć, mam na imię Olga i jestem anonimowym neurotykiem. Chodzę po biurze jak błędna i śmieję się do siebie, bo mnie rozpiera astralna energia zodiakalnych Baranów, a biuro jest ciemne i stęchłe niczym najuboższa piwnica. Po trzeciej kawie czuję ucisk w skroniach i ucisk w sercu wzbierającym dziką przekorą. Czuję, że tylko chwila dzieli mnie od momentu przywalenia czołem w klawiaturę. Tym razem może jeszcze się powstrzymam. 

Nerwy mam napięte jak ciasną gumkę w majtkach. W niedzielę wstałam z ławki i ugięło się pode mną kolano. Może wytarły się w nim wszystkie mazie, jakby ktoś wyczyścił talerz chlebem. W poniedziałek mam ochotę zjechać z drugiego piętra po poręczy, bo nie mogę iść normalnie. Ból podchodzi mi do gardła. A zostało 5 tygodni.

 Kołysze mnie autobus w rytmie swojej fali i raz myślę, że da się, a raz, że niemożliwe. W internecie tako rzeczą: "O ile nie odpadnie ci noga i nie będziesz wymiotować całą drogę - przebiegniesz". Ostatni tydzień trzeba skreślić, bo wtedy już nic nie zdziałam. Ile mi zostaje? Osiemnaście dni?

Jasna dupa, ale będzie obciach, jeśli zdygam.





Smaruję lewe kolano chłodem maści, a drugie skacze jak szalone w rytm parzących myśli.


czwartek, 3 kwietnia 2014

6 weeks under

Jeśli znajdziecie bardziej żałosnego człowieka niż ja, ufunduję wam Nobla z dziedziny socjologii. Na przykład dziś. Siedzę przy biurku i kompulsywnie zżeram w dwadzieścia sekund tabliczkę czekolady Milka, opętana obłędnym strachem wynikającym z faktu, jak straszliwie, jak ze wszechmiar jestem gruba, jak rozpustna i leniwa i lubieżna, jak najpiekielniejsza z dziwek. Najgrubszy człowiek na świecie ever, w kategorii do pięćdziesięciu ośmiu kilogramów. Potem dławię się nieomal na śmierć tłustym ciastem upieczonym li i wyłącznie z tłuszczów trans, czytając z przerażeniem w oczach relację z maratonu w Barcelonie i krztusząc się jeszcze okruchami, w panice wybiegam na trening i oczywiście zgodnie ze wszystkimi prawami fizyki tuż za rogiem bloku łapie mnie kolka.

Więc biegnę ciężko z tą kolką w brzuchu, myśląc histerycznie, jak straszliwie jestem grzeszna, jak to całą zimę nużałam się w najgroźniejszych odmianach skończonej rozpusty, biorąc do ust rzeczy, które nie śniły się ani fizjologom, ani reżyserom najwykwintniejszego hard porno, biegnę i biczuję się w myślach po gołym, obmierzłym dupsku za wszystkie przewinienia. Wyobrażam sobie siebie na starcie tego piekła, stojącą pośród tych wszystkich pracowitych, zdyscyplinowanych, szczupłych jak dzikie zwierzęta ludzi, wyobrażam sobie, jak wszyscy patrząc na mnie widzą tylko ruchomy stos taniego smalcu i wypisane na moim ciele wszystkie te złe rzeczy, których się podejmowałam, byleby tylko nie ćwiczyć. 

Więc człapię z tym skręconym z przerażenia jelitem i kapiącym ze mnie potem i myślę, że byłabym gotowa wpełznąć do kościoła na kolanach i łokciach, chociaż ostatnie, w co wierzę, to bóg, a nie, przepraszam - ostatnie w co wierzę, to ja sama, ale bóg też jest nie więcej godny szacunku, ale byłabym gotowa wczołgać się do pierwszego z brzegu kościoła i ucapić się nogi ołtarza i walić w niego łbem wyjąc, żeby bóg zmył ze mnie ten tłuszcz grzechu i uczynił mnie dziewiczą i świętą jak Scott Jurek, wyznawca weganizmu. Ale bóg musiałby być szalony, żeby słuchać jęków takich parszywych grzeszników jak ja, więc biegnę dalej.

Biegnę dalej, charcząc, bo czuję, że rozczuliłam się już ze strachu na tyle silnie, że płacz chwyta mnie za gardło żelaznym skurczem i duszę się, chwytając powietrze jak ryba na piasku. Ale biegnę, żeby bujającym ruchem kolan utulić się, ukołysać i uspokoić, bo przecież na lęki najlepszy jest sport, chociaż chyba nie tym razem, bo pyszczek wykrzywia mi się w podkówkę jak maleńkiej małpce, ale przyspieszam, żeby się otrząsnąć, i zadzieram głowę do góry, bo akurat droga moja wiedzie poprzez szpaler obsypanych kwiatami krzewów i chwilowo odwracają one moją uwagę. Cierpienie duchowe nie mija, tylko wytłumia się jak dźwięk w kartonowym kubeczku, a ja rozglądam się na boki biegnąc, jakbym nie brała w tym udziału, jakbym sama na sobie jechała niczym na zgarbionym ośle. 

Zaczyna się podbieg, co paradoksalnie zawsze oznacza dla mnie miłą odmianę, i chwilowo zapominam, że mam tak galopującą nerwicę lękową, że czasami nieomal nie potrafię wyjść z domu, że kiedy wybieram jazdę do pracy autobusem, a nie rowerem, to zawsze wyobrażam sobie, że pewnie tego dnia roztrzaskałabym się z tym rowerem na drodze, ale uchroniła mnie od tego dobra decyzja. I wtedy przypominam sobie, że mój chłopak roztrzaskał się na drodze jadąc do pracy o godzinie siódmej pięćdziesiąt, która to godzina jest godziną mojego urodzenia, a jego była ostatnią, i już łzy ciekną mi po brodzie razem z potem i przygniata mnie do ziemi czarny głaz rozpaczy. Ale biegnę.

Zataczając pętlę docieram z powrotem do pachnących oszałamiająco krzewów, tarniny, zdaje się, albo przynajmniej tak to sobie wyobrażam, i piękno tego obłędnego zapachu rozkłada mnie na łopatki. Wciskam pięść w mokrej rękawiczce do ust i zagryzam, bo życie jest takie piękne ogólnie, ale moje życie jest takie brzydkie partykularnie, takie tragicznie smutne i przerażające, takie samotne. I przebiegam truchtem przez zebrę, oddalając się od tamtej myśli, jakby każdy pas był kolejnym stopniem wtajemniczenia.










Zawsze kończę trening, biegnąc prosto naprzeciw oświetlonym oknom mojego mieszkania


wtorek, 1 kwietnia 2014

With the wrong ascendancy

I was born with the wrong sign
In the wrong house
With the wrong ascendancy
I took the wrong road
That led to the wrong tendencies
I was in the wrong place at the wrong time
For the wrong reason and the wrong rhyme
On the wrong day of the wrong week
I used the wrong method with the wrong technique

Wrong 

Wrong


Przeniosłam te słowa z cudzego bloga. Czytam notatki jednej z najpiękniejszych kobiet, jakie znam osobiście, czytam i przesuwam jej łzy i uśmiechy między palcami jak paciorki.

Czytam i przesuwam jej łzy i uśmiechy między palcami jak paciorki w milczeniu, w skupieniu, w pokorze pochylając głowę nad myślą, jak bardzo jesteśmy wszyscy podobni do siebie, tacy sami.

Pochylam głowę nad myślą kołującą, że wszyscy szarpiemy się tak samo na zszarganej uwięzi zataczając wciąż te same, ciasne, błędne kręgi.

There's something wrong with me chemically
Something wrong with me inherently
The wrong mix in the wrong genes
I reached the wrong ends by the wrong means
It was the wrong plan
In the wrong hands
The wrong theory for the wrong man
The wrong eyes on the wrong prize
The wrong questions with the wrong replies

Wrong

Wrong

Urodziłam się w drugim dekanacie Barana, w roku Smoka, w dniu pogańskiego święta poświęcenia nowego życia, w dniu wigilii zmartwychwstania, przebudzenia, przemienienia, w dzień, który kończy się liturgią światła. Chrztem ognia. Korowody cichych postaci niosących do swych domów drżący, bojaźliwy płomień.
Ale to też dzień pustki. Pustego ołtarza. Nie ma wtedy Boga.

Urodziłam się z błędnym ascendentem. Nad horyzont uniósł głowę ciężki gwiazdozbiór Byka. Księżyc stanął w Wadze. Tymi dwoma znakami rządzi Wenus. Baranem włada Mars. Jestem kobietą i mężczyzną jednocześnie.

Wrong

Wrong

Dwadzieścia sześć razy okrążyliśmy Słońce od czasu tamtych nieszczęśliwych wydarzeń i jasna dupa, skazani już będziemy na tę wieczną powtarzalność.


Nie zmienia się nic.













Ale przecież myślę, że bezpieczna powtarzalność tego cyklu
jest taka czule kojąca.