czwartek, 3 kwietnia 2014

6 weeks under

Jeśli znajdziecie bardziej żałosnego człowieka niż ja, ufunduję wam Nobla z dziedziny socjologii. Na przykład dziś. Siedzę przy biurku i kompulsywnie zżeram w dwadzieścia sekund tabliczkę czekolady Milka, opętana obłędnym strachem wynikającym z faktu, jak straszliwie, jak ze wszechmiar jestem gruba, jak rozpustna i leniwa i lubieżna, jak najpiekielniejsza z dziwek. Najgrubszy człowiek na świecie ever, w kategorii do pięćdziesięciu ośmiu kilogramów. Potem dławię się nieomal na śmierć tłustym ciastem upieczonym li i wyłącznie z tłuszczów trans, czytając z przerażeniem w oczach relację z maratonu w Barcelonie i krztusząc się jeszcze okruchami, w panice wybiegam na trening i oczywiście zgodnie ze wszystkimi prawami fizyki tuż za rogiem bloku łapie mnie kolka.

Więc biegnę ciężko z tą kolką w brzuchu, myśląc histerycznie, jak straszliwie jestem grzeszna, jak to całą zimę nużałam się w najgroźniejszych odmianach skończonej rozpusty, biorąc do ust rzeczy, które nie śniły się ani fizjologom, ani reżyserom najwykwintniejszego hard porno, biegnę i biczuję się w myślach po gołym, obmierzłym dupsku za wszystkie przewinienia. Wyobrażam sobie siebie na starcie tego piekła, stojącą pośród tych wszystkich pracowitych, zdyscyplinowanych, szczupłych jak dzikie zwierzęta ludzi, wyobrażam sobie, jak wszyscy patrząc na mnie widzą tylko ruchomy stos taniego smalcu i wypisane na moim ciele wszystkie te złe rzeczy, których się podejmowałam, byleby tylko nie ćwiczyć. 

Więc człapię z tym skręconym z przerażenia jelitem i kapiącym ze mnie potem i myślę, że byłabym gotowa wpełznąć do kościoła na kolanach i łokciach, chociaż ostatnie, w co wierzę, to bóg, a nie, przepraszam - ostatnie w co wierzę, to ja sama, ale bóg też jest nie więcej godny szacunku, ale byłabym gotowa wczołgać się do pierwszego z brzegu kościoła i ucapić się nogi ołtarza i walić w niego łbem wyjąc, żeby bóg zmył ze mnie ten tłuszcz grzechu i uczynił mnie dziewiczą i świętą jak Scott Jurek, wyznawca weganizmu. Ale bóg musiałby być szalony, żeby słuchać jęków takich parszywych grzeszników jak ja, więc biegnę dalej.

Biegnę dalej, charcząc, bo czuję, że rozczuliłam się już ze strachu na tyle silnie, że płacz chwyta mnie za gardło żelaznym skurczem i duszę się, chwytając powietrze jak ryba na piasku. Ale biegnę, żeby bujającym ruchem kolan utulić się, ukołysać i uspokoić, bo przecież na lęki najlepszy jest sport, chociaż chyba nie tym razem, bo pyszczek wykrzywia mi się w podkówkę jak maleńkiej małpce, ale przyspieszam, żeby się otrząsnąć, i zadzieram głowę do góry, bo akurat droga moja wiedzie poprzez szpaler obsypanych kwiatami krzewów i chwilowo odwracają one moją uwagę. Cierpienie duchowe nie mija, tylko wytłumia się jak dźwięk w kartonowym kubeczku, a ja rozglądam się na boki biegnąc, jakbym nie brała w tym udziału, jakbym sama na sobie jechała niczym na zgarbionym ośle. 

Zaczyna się podbieg, co paradoksalnie zawsze oznacza dla mnie miłą odmianę, i chwilowo zapominam, że mam tak galopującą nerwicę lękową, że czasami nieomal nie potrafię wyjść z domu, że kiedy wybieram jazdę do pracy autobusem, a nie rowerem, to zawsze wyobrażam sobie, że pewnie tego dnia roztrzaskałabym się z tym rowerem na drodze, ale uchroniła mnie od tego dobra decyzja. I wtedy przypominam sobie, że mój chłopak roztrzaskał się na drodze jadąc do pracy o godzinie siódmej pięćdziesiąt, która to godzina jest godziną mojego urodzenia, a jego była ostatnią, i już łzy ciekną mi po brodzie razem z potem i przygniata mnie do ziemi czarny głaz rozpaczy. Ale biegnę.

Zataczając pętlę docieram z powrotem do pachnących oszałamiająco krzewów, tarniny, zdaje się, albo przynajmniej tak to sobie wyobrażam, i piękno tego obłędnego zapachu rozkłada mnie na łopatki. Wciskam pięść w mokrej rękawiczce do ust i zagryzam, bo życie jest takie piękne ogólnie, ale moje życie jest takie brzydkie partykularnie, takie tragicznie smutne i przerażające, takie samotne. I przebiegam truchtem przez zebrę, oddalając się od tamtej myśli, jakby każdy pas był kolejnym stopniem wtajemniczenia.










Zawsze kończę trening, biegnąc prosto naprzeciw oświetlonym oknom mojego mieszkania


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz