środa, 14 maja 2014

Wind

Nie mam prawie nic, ale mam rower. Tyle wygrać.



Nie skręcam kierownicą, tylko biodrami. Nabrałam jakiejś paskudnej maniery składania się w zakrętach jak motocyklista. Nie wiem, u kogo mogłam to podpatrzeć. Wypuszczeni na wolność, zakochani w sobie bez pamięci od pierwszego marca, skaczemy ze wzgórza na wzgórze, wielkimi susami zbliżając się do świętej góry z kopcem. Psotliwie wykręcam węża na drodze, tanecznie zbliżając się do skrzyżowania, jak kiedyś wściekle zielony ścigacz, za którym oglądając się skręciłam sobie niemal kark.

Rzut oka przez ramię, za mną kolarzówka, więc ustępuję jej miejsca, bo znam hierarchię. Lotniejsi przodem, ale mój muskularny, czarny perszeron z łoskotem przetacza się przez przejazd tuż po niej. W pełnym galopie na moście wspinam się na sam czubek palców. Maj. Maj działa na mnie jak narkotyk. Pewnie dlatego, że rozpoczyna się na przeklętą literę M, a kończy na równie przeklętą literę J. W maju popadam w szał, szał, którego za nic w świecie nie chciałabym leczyć.

Każda powierzchnia płaska porośnięta trawą kusi mnie, by rzucić się na nią i tarzać na grzbiecie aż do zupełnego zdarcia łachów. Każde drzewo zachęca, bym objęła je wątłymi gałązkami ramion w najczulszej z możliwych pieszczot. Rosną wokół mnie miękkie ściany krzewów jak stosy pierzastych poduch, jak wielokształtne balony obłąkanego festynu, zielonego święta wariatów. Oblizuję czubkiem języka pękniętą wargę, mimowolnie, patrząc, jak lubieżnie rozkłada się przede mną ścieżka, wilgotna i ciepła. Intymne miejsce.

I czuję zupełnie wyraźnie - rejestruję ten fakt jak rzetelny badacz - że z każdym zakrętem, z każdym chybnięciem się tej wspaniałej huśtawki uzależniam się mocniej i mocniej od tego kołyszącego mnie w damskim siodle uczucia kompletnej, niezasłużonej wolności, od tych przechyleń i falowań i unoszeń i westchnień i mgnień i szarpnięć i kąsań mijanych w pędzie gałązek, siekących po twarzy jak zielony deszcz, od tej kaskady urywanych oddechów i zwrotów, gdzie pień, gdzie znak, gdzie szlak tasują się w pędzie jak rozrzucane kości do gry. Głowa w dole, biodra w górze i pryskające spod kół grudki, radość w okruchach. Kiedy ziemia przestaje się zginać, w zwolnionym tempie zawracam rower i jak spętana czarem jakaś Eurydyka znikam z powrotem w czarnoszmaragdowej otchłani tego cienistego Hadesu. Tylko, że zaraz po przekroczeniu jego ciemnego progu - zaczynasz wędrówkę w górę.

Więc ledwo dotykając ziemi czubkami butów pnę się do góry, ziając jak pies, roześmiana do siebie. Biegną ze mną po ziemi małe, bure ptaki. Coraz bardziej miękko rysują się drzewa, coraz bardziej błękitno mienią się cienie i w ostatnim momencie wypadam na asfalt, na zaróżowione niebo i na drogę na wale, prowadzącą mnie za rękę do domu.

Łaszę się do tego maja jakby miał być tym ostatnim.

1 komentarz: