poniedziałek, 30 czerwca 2014

wtorek, 24 czerwca 2014

Jezioro było głębokie, ciemne, zimne

dopiero potem go wyciągnęli

przyjechał milicjant na rowerze, spisał protokół

kilka nazwisk młodych poetów tam było, wypadek

przenieśliśmy ciało na dnie od szafy





PS.Słucham Trójki.

środa, 18 czerwca 2014

Elementarne doświadczenie ontyczne

Grzebię w starych, kalekich plikach tekstowych.

Zanurzam rękę aż po przegub, jak w odkrytej bezwstydnie ściekowej kratce.

Jechałam sobie dzisiaj autobusem i płakałam. Nie byłoby to takie straszne, gdyby naprzeciwko nie siedział chłopak, może licealista, który bardzo się wiercił, rozkładając nogi w bezradnym geście, bo nie wiedział, co ze sobą począć w tej nagle intymnej sytuacji.

 Nagle bardzo wstydzę się pisania prawdy na tajemnym swoim blogu publicznym. Wstydzę się, że przeżywam załamanie nerwowe w samym środku astronomicznego lata i nie mam żadnych możliwości ratunku.

Serdecznie państwa przepraszam.

niedziela, 15 czerwca 2014

Demony nasze historie opowiadają

Wychodzę na trening pierwszy raz po utracie kolana.

I czuję, jakby mi ktoś podważył nożem zaciśnięte zęby, siłą rozwarł szczęki i prosto do wysuszonego na wiór gardła wlał całe blaszane wiadro krystalicznie zimnej wody.

Jakbym na koniec pochyliła rozognioną twarz nad chłodem prostej studni.




Śmiesznie wydłużam każdy ruch, wyrzucam kolana wysoko jak koń ze spiętymi cuglami, poruszam się bardziej w górę niż do przodu. Ach, mój boże, jaka siła, jaka siła, jaki oddech wlewa się we mnie z każdym podrzutem bioder, jakże tańczę na tym zasranym chodniku. Może jednak będę żyć. Jeszcze to przemyślę. Może jednak jutro jeszcze nie wepchnę łyżeczki od herbaty w miękki swój oczodół i nie zakręcę nią dokoła.

Nie było mnie na tym chodniku dwa ohydne miesiące. Kiedy tak o tym myślę ze ściśniętym sercem, przy prawym ramieniu pojawia się biegacz i pierwszy raz w pięcioletniej historii świata przyłącza się do mnie. Po kilkunastu krokach okazuje się, że to krajan mój, towarzysz niedoszły z grupy 4:15-4:30. Jaki ten świat mały. Czyli wygląda na to, że szlak wita mnie z otwartymi ramionami. Potem on skręca w Bochenka, czyli biegnie dziesiątkę, a ja prosto kicam piątką.

Czyli znowu jestem na trasie i podskakuję wysoko z każdym stąpnięciem. Wygłupiam się w ten sposób, bo nie pozwalam sobie przyspieszyć, monitoruję brakujące kolano uważnie i ściągam sobie wodze. Ilu biegaczy, ilu biegaczy rozbiega się we wszystkich kierunkach, błąka po skrzyżowaniach, marudzi na pasach, a ja nareszcie jestem z nimi, hej, patrzcie na mnie, jestem tutaj, widzicie? Widzicie? W onirycznym tempie przeskakuję z płyty na płytę jak po kamieniach szeroko rozlanej rzeki, jak dobrze, jak dobrze być w domu.


piątek, 13 czerwca 2014

Mad World

Stąpam niepewnie po zdradliwych płytkach podłogi centrum handlowego.


Na powierzchni całej obolałej skóry czuję obrzydliwy dotyk paniki, która oblepia mnie jak lodowate błoto.


Wyginam plecy coraz silniej i silniej, oplatając się ramionami w rozpaczliwej próbie powstrzymania rozpadającego się na kawałki ciała. Ciągle przeraźliwie boję się, że umrę. Jutro. Dziś. Mam dwadzieścia sześć lat i nie ma najdrobniejszej chwili, kiedy nie miałabym przed oczami własnego konania, uśmiercam się z każdą minutą na sześćdziesiąt sposobów, każdy krok, każdy ruch, każdy oddech jest torturą niepewności, co będzie. Za chwilę. Za moment. Za ułamek mrugnięcia powiek.

Zapadam się w fotel autobusu jak w czarną dziurę. Na Krowoderskiej widziałam, otoczoną jaskrawymi płotkami, ziejącą poszarpanymi asfaltowymi wargami miniaturową otchłań, do której krawędzi chciałam się podczołgać i schować twarz w jej krzyczącym wnętrzu. Kurczowo ściskając kierownicę przejechałam obok.

Stąpam po wyjącej przestrzeni; nigdzie nie mogę się ukryć przed walącymi się na moją kruchą głowę bryłami strachu; gwiżdżą w trzeszczącym powietrzu jak oszalałe ptaki. Nie umiem opisać tego uczucia, które narasta we mnie cal po calu, żyła po żyle, włókno po włóknie, które rozlewa się na tkanki jak rak, które chwyta za serce i łomocze nim o ściany żeber; to wizja, że nie ma żadnej szyby między mną a przepaścią pod moimi stopami.



A wystarczyłoby chwycić mnie za rękę i przytrzymać. Prawie nic nie ważę. Kiedyś, kiedy pękającymi ze strachu oczami spoglądałam prosto w rozwarte gardło skalnej głębi, przypadkowy turysta odezwał się do mnie. Dźwięk jego głosu sprawił, że ucichło moje oszalałe serce. 


Gdyby ktoś tu, na nizinie, powiedział do mnie słowo

wtorek, 10 czerwca 2014

Give me to the road

Problem polega na tym, że mam zajebiście krótką pamięć.


Dziś o wędrówce przypomina tylko ciemna skóra. Należy niezaprzeczalnie zasiąść do zapisywania zaraz po przekroczeniu progu domu. Jeszcze nawet przed myciem rąk.

Złapałam się na tym, że brakowało mi pod ręką notatnika, w którym mogłabym pisać w biegu. W drodze. W drodze rozłożone na kolanach, na śpiworze, na drewnianym stole naprzeciw schodzącego krok po kroku z nieba słońca, naprzeciw stromej, czułej ściany gór, otaczającej schronisko niczym opiekuńcze ramię.

Więc późnym wieczorem wychodzę. Czarno ubrany, mały wędrowny mnich, pochylony pokornie pod ciężarem plecaka. Autobus przyjechał chyba prosto z Dukli; cuchnący i ciasny, o obłych kształtach rodem sprzed trzech dekad, ale jedzie, a to najważniejsze; całą noc tłukę czołem w szybę jak pokutnik, biczując się za wszelkie grzechy, aby móc słonecznym rankiem dostąpić oczyszczenia. Już od Kamiennej Góry nie mogę usiedzieć w fotelu, w Wałbrzychu podskakuję na tyłku z podniecenia, a kiedy czubkiem buta dotykam jeleniogórskiej ziemi, świętość rozbłyska nade mną w tęczowej aureoli i od tego momentu każdy na mój widok nie może się nie uśmiechnąć.

Bo trzeba wam wiedzieć, że z niewiadomych przyczyn wyznaję ślepy kult dolnośląski. Mekka - w Kościele Pokoju w Jaworze. Nie istnieje możliwość nawrócenia. 

Więc tańczę na jeleniogórskim rynku. Słońce spływa na mnie wrzącą strugą, wszystko jest przepyszne. Bus jak metalowe czółno sunie wartkim strumieniem niekoszonych łąk; to chyba drogi tutejsze zawróciły mi w głowie do imentu, wąskie, kręte, ciasne i nerwowe jak kombinacja alpejska, tylko rozgrywająca się pośród wybuchu namiętnej zieleni, bo ponownie jestem tutaj w połowie wściekłego maja.

Więc wypadam na przystanku w Świeradowie-Zdroju, która ta nazwa jest tak retro, że aż żałuję, że nie przywdziałam stroju w odcieniach sepii. Zawsze na początku trudno jest wrzucić wyższy bieg, więc czołgam się rozprażonym asfaltem przywierającym do butów. Odetchnę dopiero na następnym zakręcie; tym, który otworzy się przede mną jak świeżuchna książka. Oddech.


Pamiętam jeszcze taki moment, kiedy stanęłam przed tablicą informującą, że wdzieram się od następnego kroku w samo serce dziewiczego niczym śnieżnobiały puch obszaru, miękkiego czułością puchatego bagna. Pamiętam, że minął mnie wtedy starszy turysta i wpasowałam swoje lekkie tropy w jego ślady. Patrzyłam teraz na siebie-jego od tyłu, kark pochylony pod ciężarem złota promieni i wypływające spod podeszew strumienie wody, bo przy każdym kroku zielona gąbka oddawała z siebie wszystko. Ale przy rozwidleniu szlaków on zawrócił do Świeradowa, a ja ruszyłam dalej, samotna.





Droga wiodła środkiem grzbietu niczym jasna pręga. Cisza i kosmos; niebo niebieskie nade mną, przytłaczające mnie do ziemi silniej niż wypchany plecak; samotność kosmiczna na tej drodze złoto-mlecznej wyciskała z oczu łzy. Zatrzymałam się, żeby zapalić - usiadłam na geometrycznie idealnym środku szerokiego szlaku, zwinięta, ściśnięta w drżący kłębek, patrząca w przód i tył jednocześnie, przerażona ogromem horyzontu. Kiedy wyssałam już papierosa do ostatnich granic, wreszcie zamigotały przede mną w upale mgliste sylwetki innych turystów. Chwyciłam w łapy kije.




Ale droga tego dnia była nieubłagana i kiedy w końcu na kolanach i łokciach doczołgałam się do Wysokiego Kamienia, miałam ochotę skoczyć w dół do Szklarskiej Poręby, wirując w pędzie i tryskając na boki elementami wyposażenia. Kolano nie szło ze mną, tylko przeciwko mnie, więc prowadziłam z nim półgłosem pertraktacje. Podpici wrocławianie zaatakowali mnie rozrywaną przez wiatr płachtą mapy, pogromcy dzikich kotów, i na wyścigi pokazywali najbliższą drogę do Chaty. Ostatnie kroki są zawsze najdłuższe.



To dopiero drugiego wieczora poczułam się w Chacie jak w domu, kiedy deszcz łopotał o blachę, a ja, tuląc Kerouaca, nasłuchiwałam burzy przedzierającej się przez pobliski las. Wtedy myślałam, jaka ona duża i jaka ja.

Ale tamtego ranka wymknęłam się cichaczem, by zejść do serca Szklarskiej, baśniowej krainy maleńkich domków. Drżąca z emocji ocknęłam się pod drzwiami zamkniętej jeszcze wtedy wypożyczalni rowerów, myśląc, jak bardzo inaczej wyobrażałam sobie to miejsce. Szklarską. Jakąś mityczną wioskę w okolicach Diabelnej. Bo przecież Diabelna była centrum wydarzeń. Bo przecież Diabelna istnieje?




Jakieś tereny z moich snów. Wypisywałam kartki na poczcie, jakieś pół wieku wstecz. Nigdy tak mocno nie odczujesz podróży, jak kiedy siedzisz przy stoliku ze swoim plecakiem usadzonym na drugim krześle, takim odchylonym w tył garbatym starcem, a kelnerka przynosi ci kawę. Jedną filiżankę, jeden talerzyk, jedną łyżeczkę i jedną popielniczkę na twojego spalającego się wiatrem papierosa.

A potem idę na Szrenicę, do kotłów. Całą drogę zabawiam się, że kotły to takie spasłe kocury. Uwielbiam te parady przez grzbiety, kiedy głowa kręci mi się jak śrubka, bo wszystko, wszystko, wszystko chcę zobaczyć, a rolki trzaskają jedna za drugą. Nad Kotłami zwieszam się przepleciona przez barierkę, bo oczy niemal wypadają mi z oczodołów na widok tych skał pogruchotanych w graniasty gruz, hipnotyzujących swym lubieżnym czarnym odcieniem eleganckim jak gruby aksamit. Wyścielone tym cieniem są zapraszająco. Zanurkuj.