piątek, 22 sierpnia 2014

33 sceny z życia

Trzydzieści trzy sceny z życia dzięciołka. Retrospekcja. Środek maja. Fragment.

U ortopedy

Ortopeda nosi tak dumne nazwisko, że przewyższa go ono o jakieś dobre czterdzieści centymetrów. W przeciwieństwie do rodowodowego nazwiska, ortopeda sam w sobie jest ode mnie niższy o pół głowy, niezwykle drogo ubrany i bubkowaty najbardziej na świecie. 

Po niemal sześciu tygodniach od nieszczęsnej kontuzji postanowiłam w końcu udać się po pomoc fachową, nie po to bynajmniej, by się ratować, lecz żeby wszystkim życzliwym przyjaciołom i obcym zamknąć jadaczki. Więc wchodzę. Ortopeda nie zaprasza mnie, żeby usiąść, ale usiadam samowolnie, wciskając się z łoskotem na nieporęcznie ustawione krzesełko przy biurku. Z czym przyszłam. Otóż z kontuzją. Wówczas to padają najstraszniejsze słowa na świecie, których niby to mogłam się spodziewać, lecz w głębi swojej czarnej duszy życzyłam sobie serdecznie, ażeby ich nigdy nie usłyszeć. Proszę zdjąć spodnie. I buty!

Nie przeszkadzałoby mi zupełnie, gdybym miała przeparadować przez cały długi korytarz topless, ale obnażać się od spodu to dla mnie najwyższa kara. Każdy człowiek traci swą godność wraz ze zdjęciem spodni, a butów zwłaszcza. Jest taki odcinek mojego ulubionego serialu, gdy wstrząśnięta Carrie Bradshaw niepewnie odpina paseczki swoich blahników i myślę trochę o tej scenie, kiedy z wściekłością szarpię klamrę własnego skórzanego paska. 

Z najwyższym obrzydzeniem kładę się na leżance - ostatnio mam pecha do pozycji leżących - a ortopeda pochyla nade mną swą fizjonomię bywalca "Gorączki" i czubkami palców z całej siły naciska mi wystające kości biodrowe krzycząc niemal: "CZY TU BOLI?!" Spokojnie odpowiadam - trzeba starannie ułożyć brzmienie swego głosu, rozmawiając z ludźmi, co do których poczytalności ma się pewne podejrzenia - że nie, nie boli, bo boli mnie tylko z boku kolana, lecz za to zajebiście w chuj. Oczywiście nie tymi dokładnie słowami, ale mniej więcej, bo w tym czasie ortopeda chwyta mnie właśnie za środek stóp, które tkwią bezbronnie na końcach moich tłustych, gołych obleśnie nóg, owinięte w zupełnie mokre skarpety. Chociaż od biura do przychodni nie jest daleko, dziś przez chodniki rżną tak szaleńcze potoki, że moje buty z zachwytem opiły się wodą jak wawelskie smoki. I za te zupełnie mokre skarpety trzyma mnie ortopeda, a ja z trudem powstrzymuję szaleńcze drgawki całego ciała i muszę w tym miejscu poczynić wyznanie. 

Nienawidzę z całą mocą, kiedy dotykają mnie obcy ludzie. Nie cierpię, kiedy ktoś niechcący otrze się o mnie w autobusie, nie znoszę, kiedy ktoś jowialnie klepie mnie po plecach i wpadam po prostu w panikę nawet wówczas, gdy na moment zderzę się z kimś w drzwiach. Nie wiem, skąd we mnie ten przerośnięty jak wybujałe ego dziwaczny odruch, ale na samą myśl, że czyjeś obce lub chociażby tylko z widzenia znajome ciało choćby na centymetr zbliży się do mojego, niemal umieram ze wstrząsu.

A ortopeda właśnie suwa palcami tam i z powrotem po moim miękkim, białym udzie, tłumacząc z zapałem fundamenta zespołu pasma biodrowo-piszczelowego. Dobrze, że sama zdiagnozowałam to sobie już pięć tygodni temu, bo teraz jedyne, o czym mogę myśleć, to żeby przestał. Ale najgorsze dopiero przede mną. Swoją drogą, pozwolę sobie na ponowną dygresję, jakże dziwnie się to życie układa, bo dotyk dentysty sprawiał mi najwyższą z możliwych radość, a dotyk tego kędzierzawego krasnala przyprawia mnie o ból fantomowy we wciąż spuchniętym zębodole. Ortopeda każe mi wstać - wciąż bez spodni - i pokazywać mu się przodem (już prawie ze łzami w oczach), a on w tym czasie kuca na podłodze, oglądając moje doszczętnie mokre reeboki (które od wody z niebieskich zrobiły się granatowe), a ja stoję w samych majtasach i mokrych skarpetkach na otłuszczonych, rozlanych nogach i nawet już nie mam siły twierdzić, że jestem biegaczem, bo patrząc na ciało moje spuchnięte z rozpaczy i ciastek nijak nie można by dać temu wiary. W końcu odpuszcza mi i pozwala się ubrać, i zasiadam na tym krzesełku chwiejnie, jak człowiek po ciężkim wypadku, na przykład nagłym zderzeniu z rzeczywistością.

czwartek, 21 sierpnia 2014

Love Someone

26 lipca
Spotkani przypadkowo turyści uratowali mnie od spania w lesie. Wylądowałam w superkomfortowym pokoju zgodnie z proroctwem, że do Jedlinki zawsze się wraca.

Nie pisałam, bo w Dusznikach Zdroju napadła mnie fala paniki. Leżałam w schronisku, słuchając wycia syren, stężała ze strachu na kłodę, ze łzami w oczach.

Z Orlicy zeszłam do Duszników. Przy fontannie śpiewającej Szopena zdjęłam płonące buty i zachwycona dałam się ukoić. Ból był ze mną, kiedy szłam na sztywnych nogach pośród morza emerytów i rencistów. Dobiegłam do poczty, posłałam wiadomości. Wszędzie Szopen - napisałam - mam nadzieję, że nie skończę tak marnie jak on. Chodziłam tam z przyjemnością, dopóki nie zawyły syreny. Gospodarz schroniska westchnął (z niechęcią, z podziwem?), kiedy powiedziałam, że nocleg dla jednej osoby. 

Tylko ten LĘK PRZED WOJNĄ
Co zrobię, jeśli będzie wojna.
Co zrobię.

Ten lęk zatruł mi pobyt w cudownej Kudowie. Siedziałam przed domem zdrojowym patrząc załzawionymi oczami w tryskającą fontannę i umierałam ze strachu. Patrzyłam na ludzi, spacerujących ospale, na prowadzące swoje dzieci matki i umierałam ze strachu. 

(Mężczyzna przy sąsiednim stoliku opowiada o - nomen-omen - Rysiance.)

Siedzę pijąc wyśmienitego Czerwonego Barona i czekam na pizzę. 

Nie robiłam zdjęć. W piekielnym upale ruszyłam niemal z płaczem w Błędne Skały. Dopiero ruch i one rozproszyły mi myśli. Znalazłam ukojenie. Dopiero one rozproszyły mi zmysły. Koszmary. Ukoiły zmysły. Rozproszyły koszmary. Dopiero po przejściu Błędnych Skał zaczęłam się uśmiechać.

Przeszłam przez Skalniak. Góry Stołowe - zachwyt. Wyszłam z lasu na krawędź urwiska, weszłam na skałkę i dopiero tam poczułam: szczęście. A potem dopadła mnie burza. 

Potoki wody i strugi ognia z nieba. Stałam przed schodami prowadzącymi na Szczeliniec i wahałam się, czy w górę. Wiedziałam, że łamię wszelkie zakazy mozolnie wspinając się do góry, ale czy samotna wędrówka już sama w sobie nie jest łamaniem prawa? Przeszłam w tych strugach na drugą stronę góry śmiejąc się do siebie i krzycząc, jak tu pięknie! Jak tu pięknie! Mimo deszczu i po pół litra w każdym bucie. Cieszyłam się jak dziecko na pobyt w Pasterce, ale doszłam tam już na bardzo omdlewających nogach. I stałam taka przy barze zmięta jak czerwona stówka, a chatar jeszcze poprosił mnie, żeby podać mu piwo. Jakby nie chciał mnie przyjąć, straszył brakiem miejsc, ale mimo to wymusiłam niemalże dwa noclegi i gdy tylko znalazłam się w pokoju wiedziałam, że to był dobry ruch.

Bo lało przez dwadzieścia cztery godziny. Siedziałam w zamknięciu, na przemian czytając i głaszcząc kota, aż niemal do szóstej. Po zjedzeniu obiadu - pobiegłam na Szczeliniec w sandałach. Jak bieg w japonkach na Jagodną...

I byłam w zachwycie nad niesamowitościami  Szczelińca, przewieszonymi głazami i Diabelską Kuchnią, aż klaskałam w dłonie i gadałam na głos. 
I deszcz nie padał już od tamtej pory.

Rano porzuciłam Pasterkę i pięknym szlakiem obok wodospadu ruszyłam do Radkowa. Radków: Po co ten Stasiuk jeździ na Bałkany? Jak te dolnośląskie miasteczka są takie fantastyczne - wysłałam raport.

Browar Jedlinka kipi życiem - jak krakowska knajpa, tylko umiejscowiona pośrodku nicości. 

Radków - Nowa Ruda. Chłopak zaczepia mnie pod mapą i poleca Białą Lokomotywę. Śmieję się: czy to od Stachury? Z Nowej idę przez góry, potem łapię busa do Jugowa. Oszukuję, ale potem mylę szlak i tracę godzinę w drodze na Wielką Sowę. Po drodze niemal pod każdym znakiem strzałka i napis: SOWA. Wszystkie drogi prowadzą... Na wieży widzę daleko, chodzę w kółko zachwycona wysokością. Ze sklepiku dobiega tak wspaniały pogański folk, że nie mam ochoty odchodzić.

I tu urywa się moja opowieść, przecięta przez wjazd na stół wybitnej pizzy z gruszką, rukolą i gorgonzolą. Pamiętajcie: to wszystko w środku nicości. Ten wieczór chyba będzie jednym z najcenniejszych koralików, który nanizałam na swój sznurek.
Z wieży na Sowie po krótkiej włóczędze dobiłam do przystani stareńkiego schroniska, wypełnionego śmieszną, rozwrzeszczaną i bezpośrednią rodziną. Gospodyni niemal nachylała mi się do ucha, kiedy mówiła do mnie i pokazywała mi brykającego owczarka podhalańskiego, śmiesznie jakby znajomy akcent w sercu Eulengebirge. Potem siedziałam z miodowym Opatem na ławce jak świeżo wymyty posążek i dwa razy minął mnie ubrany na czarno chłopak w kapeluszu. Nasze drogi przecięły się zaraz następnego ranka. On spał pod Orłem, ja Sowa.

Zastałam go zwijającego szpej na punkcie widokowym, gdzie myszkowałam wokół schroniska Orzeł w poszukiwaniu kawy z ekspresu. Schronisko było jeszcze zamknięte, więc i ja ruszyłam w dół, aż za którymś zakrętem wychynął na mnie znajomy kapelusz. Dobrze, że akurat nie postanowiłam w tej chwili beztrosko sikać, co przecież zdarza mi się, jeśli trzeba. Ale szczęściem nie sikałam i skoro i tak już szliśmy w jednym kierunku, to przez godzinę lub dłużej warto przecież wymienić anegdoty. Potem on przystanął, by odpocząć, a ja - zmęczona już nieco towarzystwem ludzkim, bo gdybym chciała je mieć, zabrałabym je ze sobą - ruszyłam w dół, aż droga splątana zawiodła mnie na dziedziniec Porcelanowego Pałacu. I tam zaczęło się dowodzenie przez los, że wszystko ma swoje miejsce i czas i krok każdy nasz jest jakby zaplanowany z najwyższą dbałością o szczegóły. Siedziałam parując, kiedy za moimi plecami zatrzymał się samochód i wysiadła z niego trzyosobowa rodzina, z którą moje ścieżki - na szczęście - miały jeszcze kilka razy przepleść. Ale na razie dałam się pociągnąć bezwolnie jakieś tajemniczej sile i mimo woli zdecydowałam się na zwiedzanie pałacu. 

Grupa była niewielka i dzięki niemu ja zapamiętałam ich, a oni mnie. Potem już przywitali mnie, kiedy z wysiłkiem wspięłam się na ruiny Rogowca. Pokazali mi Ślężę, u której stóp stał ich dom w Sobótce. Obiecałam, że odwiedzę Ślężę za tydzień. Miałam tydzień opóźnienia, ale przyjechałam do niej i na tej pogańskiej górze z rozczuleniem pochylałam głowę pod chrześcijańskim błogosławieństwem. Taki paradoks i taka już zupełnie inna historia.

Dogoniłam ich w drodze do Andrzejówki i opowiadaliśmy sobie o Krakowie i Wrocławiu, które w gruncie rzeczy są przecież do siebie podobne. Potem wyprzedziłam ich znacznie, żeglując przez fenomenalne, prześwietlone na miedziano morze traw i dobiłam do Andrzejówki, która odmówiła mi noclegu.

Stop!

I co teraz zrobić? W gruncie rzeczy jakoś podskórnie przeczuwałam to zakończenie, jakbym już podejrzała do przodu strony tej ciekawej książki. Nie wiedziałam tylko, jak ta historia się skończy. Stwierdziłam jednak, że skoro już szłam tutaj przez tydzień, to zanim podejmę jakieś radykalne kroki, to wejdę na Waligórę (piekielną! piekielną!), a kiedy zeszłam na dół, oni już tam byli i chętnie zabrali mnie ze sobą z powrotem do Jedlinki. Do Porcelanowego Pałacu, do którego - jeśli dotknie się chłodnych, pachnących mchem murów w podziemiach - zawsze już będzie się wracać.

A resztę już znacie. Pokój lśniący nowością i pizza, która rozpadała mi się w ustach jak cenny jakiś, cudownie miękki kruszec. I morelowy zmierzch, i Czerwony Baron, i zakończenie mojej drogi, która wije się przez góry i miasta, nerwowa jak kombinacja alpejska, nieubłagana jak śmierć i dobra jak ciepła noc.


środa, 20 sierpnia 2014

Jak kot

22 lipca
"Siedzę na dachu świata" - wpisałam do księgi pamiątkowej na szczycie Orlicy.

Wczoraj magiczna Bystrzyca Kłodzka - zachwycające zdewastowane miasto jakby ze średniowiecznych Włoch. Chodzę po nim zaczarowana, pijąc rabarbarową różową oranżadę, aż z tego wszystkiego nie kupuję chleba i ruszam wciągającą aleją platanów w stronę Spalonej. Jak się później okaże, ten chleb wcale mi nie był potrzebny.

Ale długo bardzo go żałuję. Niby oddalam się od niego w przestrzeni, ale w myślach z każdym krokiem cofam się i przywieram do tego chleba rozpaczliwie myślami, jakbym właśnie miała wstąpić w dzikie góry Iranu i następne podpłomyki za sto kilometrów napotkać. Ale cały smak wędrowania noga za nogą jak dorożkarski koń powoli wlokąc za sobą swój bagaż polega na tym, że zupełnie nie masz pojęcia, co się wydarzy i ile jeszcze będziesz wspominać smak tego boskiego chleba powszedniego, którego nie kupiłeś i nie zjadłeś.

Ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam i biczuję się w myślach za wzgardzenie zwykłym, powszednim bochenkiem na rzecz czterech śmiesznych bułek mini i prę się, by jak najszybciej dobić do schroniska, skąd myślałam, że jeszcze ze dwie godziny na Jagodną. Droga przede mną o jedną trzecią dłuższa niż na mapie, a do tego trzydniowe zmęczenie (mnożymy dzielimy przez trzy) sprawia,że mam niemal łzy w oczach. A potem Jagodna - taka miła i dobra, że aż nie mogę uwierzyć, że po takiej męce taka nagroda.

Bo w końcu siedzę w przepięknej, czułej sali schroniska, popijając zimną oranżadę i czekając na kolosalny, przepyszny obiad. Pierwszy od czterech dni, a mimo to nie jestem w stanie wyczyścić talerza. Aż nie chce się stąd wychodzić, ale ruszam, a wtedy okazuje się, że na Jagodną już tylko godzina. (I dobrze. Ta godzina i tak wypruła ze mnie wszystkie żyły.)

A potem cały wieczór spędzam zanurzona w tę salę, w objęciach fotela na biegunach, z łaszącym się co chwilę psem i trzema kubkami herbaty, czytając łapczywie "Lato polarne", które chciałam poznać już od dawna, a znalazłam w biblioteczce w Jagodnej, słuchając hałasów studentów i obserwując się nawzajem z chatarem. Potem lunął deszcz, niebo wzdymane burzą. Potem znów słońce.

Burza goniła mnie zresztą od samej Bystrzycy, to też z jej powodu przedzierałam się przez gęste krzaki ostrężyn na oślep jak oszalały koń. Oszalałe jelenie prysnęły mi przed oczami na autostradzie sudeckiej, dopiero wtedy, kiedy słyszy się huraganowy łomot ich kopyt o ziemię można odczuć, jakie to wielkie bydlęta! A autostrada sudecka - pas rozkruszonego jak wierzch sernika asfaltu, wijącego się przez wsie jak makaron-świderki - to taka wstydliwa tajemnica Poliszynela czerwonego szlaku sudeckiego.

Przeszłam rankiem przez pusty las myśląc, jak to możliwe, jak to się dzieje, że człowiek ginie bez śladu. Jak to możliwe.

Myśleć o tym, człapiąc samotnie o siódmej rano przez sam święty środek dziewiczego lasu - było to trochę perwersyjnie cyniczne. Ale można. Może człowiek dorosły (doroślejszy ode mnie) zaginąć w kraju ojczystym bez śladu, znaku i dźwięku, pozostawić zdezorientowaną rodzinę i zniknąć na długie dnie (które w ich sercach pewnie zapisały się jak miesiące i lata) po to, by odnaleźć się potem, nagle, wyobrażam sobie, że bez słowa wyjaśnienia. I czy wtedy szalejesz z radości czy klniesz plugawie, a może zaciskasz powieki i usta i łykasz te dni jak niedobre lekarstwo po to, by zapomnieć o nich na zawsze?
Potem wzdłuż drogi przez Lasówkę zaglądając ludziom w szyby i bijąc się z myślami o złapanie stopa. Nie odważyłam się.

W Zieleńcu dwie kawy i przepyszne naleśniki w uroczej kawiarni. Na ścianach stare narty, widok na schronisko i złotożółte garby stoków.

Teraz 960 m n.p.m.

W ustach mam nagle jakiś niespodziewany smak wiśni.

Z Orlicy rozciąga się widok na scenę świata.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Give me to a rambling man

Obudziłam się dziś rano skostniała na lód. Ciemno w Krakowie i wrzesień na ramionach. Na łóżku rozkopane swetry. Rozwieszając wypraną pasiasto-marynarską koszulkę pomyślałam, jak krótko trwało lato. To lato, a może lato tutaj jest zawsze takie krótkie, tylko dopiero dziś, dzisiaj to zrozumiałam. Koszulka dopiero niedawno wyjęta z ukrycia, gdzie zimowała pośród białych kłębków, po wyschnięciu prania pewnie troskliwie zwinięta zejdzie znów pod ziemię, mała, wiotka persefona. Już przyszedł na nią czas. Odniosłam miskę, w kuchni zalałam wrzątkiem herbatę z głogu. Już przyszedł na nią czas. Przywiozłam kieszenie pełne opowieści. Teraz próbuję sobie przypomnieć, kiedy - w ciągu ostatniej ponadtygodniowej włóczęgi - pierwszy raz pomyślałam o jesieni. Może na Borowej. Może na Husyckich Skałach. A może na Ślęży.




środa, 6 sierpnia 2014

I Followed Fires

20 lipca
Zanim dojadę do Krakowa, ten zeszyt rozpuści się od potu.

Wczorajszy zachód słońca był taki, o jakim marzyłam od lat. 

Krwistoczerwona kula nad szeroko rozlanymi górami. Daleko widać. Ludzie szumieli nad ogniskiem, bardzo zadowoleni, ustawiali się w rzędzie, by fotografować słońce. Rozkosz. Oddałam Czechom klucz do pokoju, więc chodziłam tylko wokół schroniska, bez aparatu, ale chyba i tak nie dałby rady zrobić zdjęcia tego cudu. Rano wyszłam na Śnieżnik, godzinę spóźniona, przez co cały dzień ścigałam się z zegarkiem. Ze zmęczenia nie robiłam zdjęć.

Ale wyszłam na ten Śnieżnik, a im wyżej unosiłam się nad linię drzew, tym szerzej otwierało się niebo przede mną i tym bardziej rosło serce we mnie. I wiatr mnie dorwał jeszcze. Szłam prawie w samych majtkach, i wiatr głaskał mnie po udach, czułam go całą drżącą skórą, i narastało we mnie podniecenie. Chciałam objąć tymi chłodnymi udami szczupłe biodra wiatru.

Potem jeszcze samolot kołujący nade mną, lecący wprost na mnie stojącą dumnie po kolana w miękkiej gąbce mchu, obnażoną i jasną i pewną.

Wtedy już wiedziałam o rozsianych na przestrzeni kilkunastu kilometrów trupach, oznaczanych flagami, tu okruch, tu okruch, tu okruch.

 Zdziwieni nocujący na Śnieżniku mężczyźni, w długich spodniach i bluzach, patrzyli na mnie ze zdumieniem, kiedy pozdrowiłam ich, mijając. A potem biegłam już przez dwanaście godzin, walcząc z czasem i opętańczym pragnieniem, piłam na klęczkach wodę ze stu strumieni i powłóczyłam kijami po krzakach jagód. Borowina jako symbol życia na wielkanocnym stole. Z westchnieniem dotarłam do miłego widoku schroniska.

Pamiętam jeszcze, jak spałam rozciągnięta rozkosznie na nagrzanym brzuchu góry, jak przesiany przez gałęzie złoty piasek pieścił mi policzki, jak czule otaczały mnie kurtyny jagodowych krzaków. 

To jest właśnie jakiś archetyp wolności - tak iść i iść i iść po wąskiej wstążeczce szlaku nad trawiastym urwiskiem, wybijając zgodny rytm serca i kijów, kojący i hipnotyzujący jak dźwięk fletu zaklinacza węży.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Love Runs Out

Zacznijmy od końca.


Stałam na środku czyściuteńkiego, jasnego pokoju w swoich zabłoconych, ciężkich butach, stałam nad rozbebeszonym plecakiem i uśmiechałam się szeroko, że dobre, ciepłe wiatry przywiały mnie tutaj, do tej przystani. Pogłaskałam ukradkiem chłodną pościel z kory. A potem było już tylko piękniej, kiedy w zapadającym miękko jak muślin, brzoskwiniowym wieczorze siedziałam z Czerwonym Baronem na ławce, gryząc chrupiące jak opłatki kawałki najbardziej zadziwiającej, idealnie włoskiej pizzy wypiekanej tuż obok gruzów Porcelanowego Pałacu. I pisałam.

Rano biegłam wijącą się drogą, rozbryzgując na boki promienie słoneczne jak pianę, wskoczyłam w biegu niemal do busa i odjechałam, kołysząc się na wysokości siedzenia jak na wielbłądzim grzbiecie, w kierunku zdumiewającego miasta Walmbrig i dalej, okrążając świętą górę pogan, w stronę Brassel.

19 lipca
Jestem chyba na końcu świata. Idę wzdłuż drogi prosto w twarz słońca. Słony smak zmęczenia na górnej wardze, którą oblizuję w zamyśleniu. Spałam krótko, chciałabym się zdrzemnąć na łące, ale to dziwne cywilizowane-niecywilizowane miejsce: nie potrafię się odnaleźć w jego rejestrze. Głaz plecaka przygniata mnie do ziemi.

Gdy tylko wydostałam się z któregoś z kolei środka transportu, natychmiast zaczęłam rozglądać się za sklepem. Kupiłam tylko długopis i zeszyt, który przemakał naprzemiennie od potu i deszczu. Szłam rozgrzaną do czerwoności rowerową ścieżką, mijając po lewej i prawej czule nachylone wzgórza, spokojne i dobre.
Złapałam się na tym, że to wjazd do Wrocławia był powrotem do domu. Uśmiecham się do szyby, do ciasnych odrapanych miasteczek, zużytych, znoszonych. Z jakby znalezionymi jak niepasujące ubrania - kamienicami, sztukateriami, odpadającym tynkiem dawnej świetności. Takie rozczulające. Takie jakby znane, bo przecież tam, skąd pochodzę, bieda tak samo stempluje galicyjskie rynki.

Ząbkowice Śląskie - puste niebo nad żółtymi kikutami wiaty, jakby wojna przeszła tędy zupełnie niedawno. Pałace. Mnóstwo czworaków, stajen z fantastycznymi bramami i podwórkami. Kłodzko - obły niebieski autobus z klasyki pekaesu. Lądek Zdrój. Stronie Śląskie.

Pisałam zjadliwie zielonym długopisem na ławce we wsi Kletno, pisałam w biegu, pisałam na skrzypiących łóżkach, na obłażących stołach, na szczycie Orlicy i na własnym kolanie. Ale przede wszystkim szłam, krok za krokiem, ruch za ruchem, ze słońcem na jednym ramieniu, a pentaxem na drugim, szłam błogosławiąc półgłosem każdy z tych dni, kiedy nie muszę się martwić o to, że ruch to jedyny stały dom, który będzie nam dany na wieczne nieoddanie.