sobota, 25 października 2014

Faint

Otwieram jedno zapuchnięte oko i myślę: "O Boże".

I jest tak, jakby film zaciął się na tylko jednej scenie: wysiadam z autobusu nocą chwiejnie na swoim przystanku, wysiadam z autobusu nocą chwiejnie na, wysiadam z autobusu nocą chwiejnie, wypadam z autobusu nocą, w kółko, błysk i jeszcze, jeszcze, jeszcze, jeszcze raz. Wychodzę z domu ze świętym postanowieniem nie zbliżania się nawet do płynnej granicy alkoholu, a potem wracam śmiejąc się jak wariat, odbijając się od prawego i lewego brzegu chodnika, rozczochrana boja. Śniło mi się dzisiaj, że stąpałam miękko po ciemnomszałych płytach kompletnie boso, widziałam jakby jakiś paparazzo: reflektor na mnie, pochylona głowa, włosy rozsypane, ręce w kieszeniach i wąskie kocie bose łapki migające na betonie.

Wychodzę z domu ze świętym postanowieniem abstynencji, a potem pociąga mnie wir. W niedzielę rano obudziłam się o ósmej i zaczęłam śmiać, na głos, z głębi brzucha, i śmiałam się do trzeciej w nocy, kiedy w zamglonej alkoholowym zamroczeniem Alchemii dyskutowaliśmy zapalczywie o nowym filmie, a U. chwiała się sennie nad szklanką wódki z colą. Stałam się nocnym zwierzęciem: od tygodni po zapadnięciu piątkowego zmierzchu wyruszam na łowy. Obchód po pomarańczowych od latarni ulicach, ja przodem, albo w ariergardzie, ręce splecione z czyimiś albo w kieszeniach, oczy w kapturze. Na początku września wychodzę z Banialuki prosto w świeży, jasny, truskawkowy świt: S. odwraca się nagle z różą w zębach, M. mu ją odbiera i z rozmachem mi wręcza, a płatki rozkruszają się w locie niczym śnieg; zaczynam się śmiać serdecznie, na głos, z głębi brzucha i już chyba nie przestanę. 

Dopadam A. siedzącą na rozpalonym do śnieżności Rynku, ja idę roześmiana przez całą długość Karmelickiej i Szewskiej, gadając do siebie i sypiąc z oczu skry, A.: twarz uniesiona w górę, rozmodlona, kocham Kraków, mówi A., Kraków to węzeł wszystkich dróg, chcę tu wrócić koniecznie, mówi A., a ja całuję ją i śmieję się. Wciągam ją w bramę, pierwsze piwo, kasza parzy wargi, a my śmiejemy się, bo znowu jesteśmy razem, a Kraków rozkłada przed nami ramiona i ciągnie nas za ręce. Mały Rynek: dziki wizg kobzy, chwiejnie przekraczam czyjeś nogi, siadamy na rozgrzanym stopniu, A. cała w muffince, a mnie z kolan sypie się kawowy tytoń. Zapalniczka nie działa, wpadam do kiosku, na gazetach lizak w kształcie lajka, kolejny prezent urodzinowy dla A., zataczamy się ze śmiechu na przystanek, mam wrażenie, że wszyscy na nas patrzą - niech patrzą, jaka z nas piękna para, A. spod kapelusza wysuwają się włosy jasne jak słoneczny promień, a ja w oczach mam zielony pożar. Dzwoni P., A. wykrzykuje na całą długość tramwaju, że właściwie już sobie podchmieliłyśmy i jedziemy do Cricoteki, która lśni jak ogromna brama, papieros spala mi się zawieszony nad rozsłonecznionymi bulwarami, A. co chwilę coś wypada z ręki, robimy sobie zdjęcia oślepione blaskiem, A. wyciąga rękę do żółtego jak ze złota drzewa za pociętą kratami szybą Crico(krako)teki.  Krążymy po salach oniemiałe, jakby nam ktoś dosypał narkotyk do błyszczyków, usta mam spękane jak na wielkim mrozie, a przecież jest tak ciepło, rudy sierpień? 

Rude i miodowe jest powietrze w górskiej miejscowości, przez którą idę ramię w ramię z S., mrużę oczy w zachwycie, ty tak śmiesznie mrużysz oczy, mówi S. w innym miejscu i okolicznościach, kiedy palimy papierosy przy narożnej knajpie na słodkobrzmiącej ulicy Felicjanek. Ty się chyba nigdy nie złościsz, mówi S., kiedy idziemy ramię w ramię miodopłynną ulicą zalaną świętym światłem jesiennym, które z zupełnie prozaicznych przyczyn przyjmuje tak bajeczne kolory. No nie wyobrażam sobie, jak ty wyglądasz, jak się złościsz, mówi S. z przekonaniem, a ja patrzę na niego z tajemniczym uśmiechem i aż muszę sama siebie objąć, bo coś narasta we mnie jak tłumiony chichot i czuję, że zaraz czeka nas eksplozja. 

Na ulicy Felicjanek jest narożna knajpa, a w niej jest drewniana podłoga, gdzie siadam w samym geometrycznym środku kręgu z zestawionych krzeseł, gdzie nachylają się nade mną twarze, papierosy i szklanki. Dym zasnuwa ściany, to mogłaby być Alchemia, gdzie innego dnia siedzę na krześle tuż za szafą i leniwie obserwuję nieustanny strumień wchodzących i wychodzących, kiedy oni zdążą wypić, jak tak krążą, aż w końcu nadpływa U. i jako jedyna pochyla się nad losem przewróconego przez kogoś krzesła. To mógłby być Stary Port, który zgromadził w sobie szare kłębki moich opowieści, jak kurz w zakamarkach, który pachnie zawsze tak samo - kurz, Port - i tak samo jak zawsze świeci ciepło w środku nocy jak naftowa lampa.

Śniło mi się dzisiaj, że zwykłą maszynką do golenia nóg wycięłam sobie włosy z boku głowy tak, jak nosi S., ale moja smętna szara sierść rozsnuwała się daremnie, nie dając rady zakryć porcelanowobiałej skóry. Nawet we śnie ciągle jestem w drodze, z kimś rozmawiam, jakieś wnętrza, jakieś okna, jakieś parapety, ale twarze obce, spotkania jakby przypadkowe, czasem tylko u mojego boku pojawi się ktoś, kogo znam. Fajnie, że się ludzie znają, mówi S. z uśmiechem, po tym, jak przywitaliśmy się z M. Nie trzeba przedstawiać, mówi S. i wychodzi na zewnątrz zapalić, a ja drobię tuż za nim i nie mogę opędzić się od myślenia o tonie, który (wyobrażam sobie, że) usłyszałam w głosie M. Jakby zdumienie. Jestem zdumiona faktem, jaka nagle stałam się wyczulona na najcichsze tony, choć przecież słuch mam równie słaby jak włosy. Żar papierosa w ciemnościach i ogień we mnie, kiedy tańczę dziki taniec, który ma odegnać strach i deszcz. Taniec słońca, taniec Marsa, boga wojny, taniec najjaśniejszego z pięciu żywiołów. Cały koncert jest o świetle. I o miłości, ale ten temat ignoruję, bo zbyt jest połamany na nierówne tafle, trzeba by po nich skakać niczym z kry na krę i można pociąć palce. Ale boję się. Lęk plącze mi się wokół szyi jak sznurek od migoczącej różdżki, ale S. delikatnie zdejmuje go ze mnie

tylko 
sznurek

i mogę wreszcie odetchnąć bez strachu, że zaciśnie się jak pętla. Ale to nie jest taki taniec, jaki tańczę w klubie Studio, z A. u boku, rozchlapując marne piwo z plastikowego kubka, niczym nie skrępowany taniec pewności, że jestem we właściwym miejscu o właściwym czasie. Tam się śmieję, jak się śmiałam: pijąc wódkę wprost z butelki w bramie, jedząc zapiekanki w jedynym czynnym oknie okrąglaka, podając sobie naprzemiennie kocię i miski z popcornem w ciemnym pokoju pełnym zapatrzonych w ekran głów, jadąc pełnym zgorszonych min autobusem 179 razem z A. i P., a może z E., jak się śmiałam wczorajszego wieczora u R., kiedy K. zapytał z obrzydzeniem - a co to jest "bohema"? - a ja słysząc to niemal położyłam się na stole, trzymając się za brzuch i wyjąc. Ale co to jest "bohema", krzyczy K. nalewając piątą już kolejkę błyskawicznych bań, co to jest, do cholery, do domu bym nie wpuścił, E. już niemal płacze, a twarz R. składa się tylko i wyłącznie z szeroko rozwartych, rechoczących ust, jak na jakimiś nigdy nie namalowanym pogodnym obrazie Bacona. I wiem, że tu jest moje miejsce, bo tu się śmieję jak obłąkany błazen, tak mogłabym zmapować Kraków, zaznaczając jasną kroplą każdy z adresów, który sprawia, że śmieję się bez końca, że śmieję się z samego wnętrza trzewi, że odchylam głowę do tyłu i łzy ciekną mi na włosy, miejsca, w które wracam - prędzej czy później - snując się wciąż i wciąż swoimi kocimi ścieżkami, bez końca, bez wytchnienia.

czwartek, 16 października 2014

Wracałam wczoraj do domu na rowerze i doznałam nagłego ataku paniki, że roztrzaskam się o bruk



Przybiegł natychmiast. Przegalopował krótki odcinek przywiędłej łąki, na moment znikł z pola widzenia zakryty murem cmentarza, by lekko wychynąć zza jego krawędzi i już, już zeskoczyć, dobiec, miauczeć. Uniesiony w górę łepek i ogon. Maleńkie stopki o idealnie okrągłych paluszkach. Nagle cofam się, uśmiech znika mi z twarzy, jestem przerażona tą jego ufnością i bezpośredniością. Może jest głodny? Nawet nie mam przy sobie nic, co mogłabym mu podsunąć na wyciągniętej dłoni. Ociera się o łydki, prędko podbiega do matki. Matka zrzędzi, po co go wołałam, teraz pójdzie za nami i wpadnie pod samochód przechodząc przez jezdnię. Jest taki drobny, nie wychudzony, nie wygląda na udręczonego, ale jest taki filigranowy, taki bezbronny, taki boleśnie doskonały w swojej marmurkowatej osobie. Już nos swędzi mnie od napływających do oczu durnych łez. Idę z matką w stronę bramy, a on podrygując podąża za nami, ocierając się o nagrobki. Nie oglądaj się, ostrzega matka. Nie oglądam się. Raz tylko. Potem drugi. Szłyśmy w stronę osiedla, a on zwalniał coraz bardziej. Ścieżka rosła między nami, rozciągała się elastycznie, ale nierównomiernie, bo my zdawałyśmy się przyspieszać kroku, a on już tylko stawiał łapkę za łapką, z opuszczonym łepkiem, malał, zlewał się z burymi zaroślami i błotem. Czuję w gardle ścisk. Jest już tylko niewielką, wolno sunącą kulą. Przechodzimy przez jezdnię, błyskawicznym rzutem oka oceniam jego bezpieczeństwo. Nic mu nie grozi. Nie idzie już za nami. Stanął przy kępie traw, maleńka sylwetka majacząca jakby na dalekim horyzoncie, choć w rzeczywistości nie było to więcej niż piętnaście, dwadzieścia metrów. Zapadający zmrok roztopił moją ostrość widzenia. Nie wiem, czy naprawdę patrzył w naszą stronę, nie mogłabym już tego ocenić. Napięta do granic nić między nami pękła, siekąc mnie boleśnie, przyginając mnie niemal do ziemi. Pochyliłam twarz.