czwartek, 16 października 2014

Wracałam wczoraj do domu na rowerze i doznałam nagłego ataku paniki, że roztrzaskam się o bruk



Przybiegł natychmiast. Przegalopował krótki odcinek przywiędłej łąki, na moment znikł z pola widzenia zakryty murem cmentarza, by lekko wychynąć zza jego krawędzi i już, już zeskoczyć, dobiec, miauczeć. Uniesiony w górę łepek i ogon. Maleńkie stopki o idealnie okrągłych paluszkach. Nagle cofam się, uśmiech znika mi z twarzy, jestem przerażona tą jego ufnością i bezpośredniością. Może jest głodny? Nawet nie mam przy sobie nic, co mogłabym mu podsunąć na wyciągniętej dłoni. Ociera się o łydki, prędko podbiega do matki. Matka zrzędzi, po co go wołałam, teraz pójdzie za nami i wpadnie pod samochód przechodząc przez jezdnię. Jest taki drobny, nie wychudzony, nie wygląda na udręczonego, ale jest taki filigranowy, taki bezbronny, taki boleśnie doskonały w swojej marmurkowatej osobie. Już nos swędzi mnie od napływających do oczu durnych łez. Idę z matką w stronę bramy, a on podrygując podąża za nami, ocierając się o nagrobki. Nie oglądaj się, ostrzega matka. Nie oglądam się. Raz tylko. Potem drugi. Szłyśmy w stronę osiedla, a on zwalniał coraz bardziej. Ścieżka rosła między nami, rozciągała się elastycznie, ale nierównomiernie, bo my zdawałyśmy się przyspieszać kroku, a on już tylko stawiał łapkę za łapką, z opuszczonym łepkiem, malał, zlewał się z burymi zaroślami i błotem. Czuję w gardle ścisk. Jest już tylko niewielką, wolno sunącą kulą. Przechodzimy przez jezdnię, błyskawicznym rzutem oka oceniam jego bezpieczeństwo. Nic mu nie grozi. Nie idzie już za nami. Stanął przy kępie traw, maleńka sylwetka majacząca jakby na dalekim horyzoncie, choć w rzeczywistości nie było to więcej niż piętnaście, dwadzieścia metrów. Zapadający zmrok roztopił moją ostrość widzenia. Nie wiem, czy naprawdę patrzył w naszą stronę, nie mogłabym już tego ocenić. Napięta do granic nić między nami pękła, siekąc mnie boleśnie, przyginając mnie niemal do ziemi. Pochyliłam twarz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz