piątek, 31 lipca 2015

Am I born to die

Nie mogę przestać myśleć o Gasherbrumie II. Czas się zatrzymał. Klub 27.

Jutro usiądę na szczycie góry i zaśpiewam cicho.

Lęk.

piątek, 10 lipca 2015

Believe

Zachłannie pracuję łyżeczką w miseczce lodów orzechowych. Ice dream przed snem, który mnie nieuchronnie czeka: znieczulenie jeszcze działa, ale niedługo "zasnąć" to będzie jedyny plan ucieczki. R o z k o s z u j ę się tym stanem nie-bólu, i robię to na odwrót, bo ta czynność jest charakterystyczna dla czasów post-bólu, a nie pre-bólu. Kiedy w końcu ból ustąpi, wtedy dociera do ciebie, jak bardzo byłeś szczęśliwy, kiedy on nie nadszedł. Mój ból nie nadszedł jeszcze, a ja już celebruję moment, kiedy on ustapi: zaklinam czas. 

Więc czekam cierpliwie na uderzenie i ćwiczę uważność. Na dziś trening zaliczony. Na ścianie odznaczam krzyżykami dni z jogą i bez bólu. Sami odznaczajcie. W poniedziałek ból przygniótł mnie do ziemi tak, że nie miałam siły krzyczeć. Bez awantur: zwyczajny ból, powszedni. Spodziewam się go w określonym czasie. Tylko jego siła jest niezwyczajna: moc, która gnie kolana i szyję. Kładę blady, mokry łeb na biurku, dyszę. 

Po połknięciu garści drażetek ból mi odpuszcza. I uderza mnie świetlista, ostra myśl: Boże, jak dobrze. Jak fantastycznie. Znakomicie. Kapitalnie. Wybornie. Świetnie: nie boli. Po prostu nie boli i nic więcej. Mogę wstać, ba, więcej: mogę siedzieć. Mogę napić się wystygłej kawy, przełknąć cokolwiek. Mogę. Mogę. Mogę wszystko!

Czubkiem języka badam szorstki szew na krawędzi rany. Pamiętacie? Rok temu, trochę dłużej, zrobiłam to samo. Aż trudno w to uwierzyć, j a k minął ten rok. Kiedy. Tyle rzeczy. Jakoś utknął we mnie jeden obraz z lipca: ja, w upale, w zachodzącym na czerwono słońcu, na zboczu góry, ciemnozielona ścieżka, straszliwe zmęczenie i poczucie absolutnie spełnionego marzenia. 

Ból wrócił, dobry wieczór, rozgość się, spodziewałam się ciebie. 

Ćwiczmy uważność. Nawet kiedy siedzę na macie, rozglądam się na boki, węszę, zagapiam się i drapię. Jedna z wielu rzeczy, których absolutnie nie potrafię, to najprostszy relaks. Buzuje we mnie nieustannie jak w przykrytym garnku, ale cieszę się: jestem.

Jestem. Przymykam oczy. Wystawiam nos do słońca. Jestem. Jestem. Nic więcej. Aż tyle.

wtorek, 7 lipca 2015

Fly with me (fragment)

Przez maleńkie trójkątne okienko samochodu obserwowałam ze zmarszczonymi brwiami narastające wokół mnie zwały Krakowa, bezładne stosy domów, reklam i metalowych baraków na przedmieściach, umajonych bezładnie szyldami i zawilgoconymi złowieszczo, pomarszczonymi twarzami billboardów, z billboardów. Jeżyła się na mnie moja szara sierść mimowolnie, bezwolnie zaciskały się pięści, ale przecież jeszcze równo cztery godziny wcześniej stałam obramowana karmelowym drewnem altany i patrzyłam, jak ciepły, miękki deszcz zasnuwa wilgotną pajęczyną ciemne gałęzie drzew.

A jeszcze wcześniej...


***


Zaczęło się zupełnie niewinnie, jak zwykle, było jeszcze prawie zupełnie jasno, powoli, leniwie, niechętnie nieomal przenosiliśmy pojedyncze przedmioty w stronę prawie idealnego okręgu, przechylaliśmy puszki, rozsypywaliśmy na trawie naczynia, jeszcze się ociągając, jeszcze nie przeczuwając, że i tak spadnie na nas ten święty szał, bo i dlaczego miałby nie dopaść nas tym razem, skoro zawsze ogarnia każdego, kto tylko jest świadkiem przyłożenia niewinnej zapałki do dziewiczego stosu, ktoś wykonał ten pierwszy ruch, ktoś inny zwijał ze śmiechem stare gazety w doskonałe kształty geometryczne i skrupulatnie rozmieszczał na wielu piętrach gęsto rozwidlonego, pierzastego długimi igłami sosen stosu, najpierw szary dym, potem biały dym, kiedy zapadła już decyzja, że bucha płomień, już na dobre, w jednym miejscu łamiąc horyzontalne struktury nałożonych na siebie warstwami gałęzi, wprowadzając dziki, tańczący, pionowy akcent, wysmukły i wiotki i wietrzny, bo niebo od zachodu zasunęła już czarna przesłona gęstych chmur. Ogień opada jak woda, jakby jego poziom ktoś wyrównał ostrym nożem, ale nie gaśnie już, bo nałożyliśmy gałęzi napęczniałych od słodkiej żywicy, którą ogień wylizuje łapczywie z sykiem i chrzęstem jakby tuzina szorstkich języków, pracujących lubieżnie wewnątrz kopuły stosu, a my patrzymy, stojąc dookoła, w zamyśleniu łykając piwo, ssąc papierosy, przysysając się wzrokiem do tego tajemniczego miejsca, które powoli zaczyna od środka rozświetlać się świętym blaskiem, aż wywróci się niby na lewą stronę, płomieniem na zewnątrz, a wnętrze ściemnieje gwałtownie na tle płomiennego pluszu obrastającego starannie ułożone gałęzie, ogień rośnie uparcie, bo co chwila któreś z nas nie może oprzeć się przemożnej pokusie sięgania po leżące tuż obok, porąbane na krwawe, żywiczne ochłapy gałęzie, usypisko żywcem rozczłonkowanych drzew.