piątek, 1 stycznia 2016

O moim starym kocie

Czasem błyska mi przed oczami myśl, że śmierć jest sekretnym bohaterem tej opowieści. Która skrada się na sztywnych, chudych nogach.


To, że minęło ostatnie szesnaście lat, najlepiej widać po moim starym kocie.
Najpierw się rośnie, a na koniec znowu się maleje. Najpierw porusza się powoli, niepewnie i chwiejnie - a na koniec jest tak samo. Klamra. 
Kaśka ma szesnaście i pół lat ludzkich, co na kocie liczy się: ponad sto. 
W zeszłym roku przemówiła ludzkim głosem do pięcioletniego Nikodema, w tym roku, kiedy weszliśmy i niemal w progu zaczęliśmy łamać się opłatkiem, Kaśka zlazła ze swojego ciepłego miejsca przy grzejniku i stanęła pomiędzy moim ojcem a babcią, zadarła łeb i zaczęła miauczeć ochryple, bo śmiech i podniesione głosy zburzyły jedyny w jej mniemaniu słuszny, cichy porządek rzeczy. Przywoływała nas do porządku.
A potem położyła się na podłodze i przeciągnęła rozkosznie, domagając uwagi. Na starość żąda pieszczot; ona, która nigdy na nic się nie oglądała, teraz szuka naszej ręki i dotyku.
Później już milczała jak zaklęta.

Zawsze była z gatunku drobnych kotów, waga piórkowa, teraz jednak wychudła jeszcze silniej, jakby pozbywała się swojej ziemskiej powłoki. Jednak w zimie tego nie widać; Kaśka dobrze wygląda - melduje w smsie matka, bo kot nabrał jędrności i futra. Ale traci wzrok. Słyszy już pewnie też nie najlepiej, boi się więc gwałtownych dźwięków, ruchu, zamieszania - bodźców, których się nie spodziewa w swoim wytłumionym miękko świecie. Starzeje się z godnością, której powinniśmy się tylko od niej uczyć. Jakby braki zmysłów postanowiła ukryć pod płaszczykiem pozornego namysłu. Długo się przygląda. Siada i myśli. Jeśli wyrwiesz ją ze snu, jeszcze chwilę patrzy zupełnie nieprzytomna. Nie podejmuje pochopnych działań. Oszczędza energię. Pochłania czas.


Marznie mocniej niż kiedyś, szuka ciepłych miejsc. Ufnie cała z głową chowa się pod kocem, nie ma już sił na czujne warty. Możesz na niej usiąść, jeśli nie wiesz, że należy testować powierzchnie krzeseł i kanap na obecność kota. Nie chce, by ją podnosić. Nie zeskoczy już z wysokiej półki twoich rąk.


W pierwszy dzień świąt przestraszyłam się jej kolosalnie poszerzonych źrenic. P. nacisnął delikatnie palcami jej powieki; każdemu zabiegowi poddaje się już łagodnie, bo jak miałaby się bronić. Parę dni później wiadomość od matki: kot poszedł za babcią do kościoła. Mam momentalnie przed oczami taką scenę. Kościół świątecznie wypełniony ludźmi i mój kot. Wchodzi, bo czemu nie. Kotu się nie zabrania. Babcia udaje, że jej nie zna, wśród ciżby szept i poruszenie, tylko moja babcia nader pobożnie wbija oczy w ołtarz. Jakaś kobieta wynosi Kaśkę z kościoła, koniec występu. Dobrze, że nie postanowiła się ułożyć w żłobie.


Nie wiem, którędy chodzi, jakie są jej ścieżki. Pewnie krótsze niż kiedyś. Szesnaście lat radziła sobie doskonale. Ale teraz jest taka krucha jak opłatek. Boję się, o wszystko, ale nie mam żadnej nad nią władzy. Tę myśl obracam w głowie bez końca, jak odpowiedź na wszystkie moje troski.


O sobie myślę, że szesnaście lat nic we mnie nie zmieniło, jakby nie dotyczyło mnie moje odbicie w lustrze. Jakbym nie urosła ani o centymetr wzdłuż i w poprzek. Ale po niej widać wszystko jak na dłoni. Ona zdążyła już przejść większość swojej drogi. Często myślę o tych, których przeżyła. Którzy odeszli, a ona została. Mały kot, dwa kilogramy. W święta obudziłam się w swoim starym pokoju i mój wzrok padł na wielką, starą jukę. Matka zabrała ją z mieszkania dziadków po ich śmierci. Juka ma pewnie ze dwadzieścia lat. Może trzydzieści. Może czterdzieści? Ona żyje. Ona przetrwała. A tak wielu odpadło już z wyścigu.


Myślę o nich, jakbym zostawiała ich po drodze, jakby przysiedli przy ścieżce, by odpocząć, nic wielkiego, posiedzę moment, muszę odetchnąć, idź, nie czekaj na mnie, a ja ruszyłam dalej w grupie, która jeszcze mi towarzyszy. Idziemy dalej. Mamy iść. Krok za krokiem. Czy można się buntować?