poniedziałek, 23 grudnia 2019

"Tychania" znaczy "zacisze" - Beskid Niski dzień 2


B. pisze, że mam nie jechać żółtym do Regietowa, tylko wracać przez Hańczową i Skwirtne. Pukam się w głowę: po pierwsze primo, nienawidzę się wracać i powtarzać tę samą drogę, a dwa, w Hańczowej jest wstrętny podjazd, który wczoraj zjechałam z najwyższą radością pławiąc się w zachodzącym słońcu, ale którego kolejnego dnia nie chcę od dołu maglować. Żółty szlak pieszy przeprowadzi mnie z Blechnarki do Regietowa przez las, ale podobno jest mylny. Ale kto, jeśli nie my - Hrabia i Hrabina Solo, więc z duszą na ramieniu, oglądając się w kółko za niedźwiedziami, wjeżdżam w rudy jak miedziany rondel las i czekam na tę grapę, którą straszył mnie B. Uważnie, choć na czuja, włażę w kolejne, pełne kolein odnogi ścieżki i z Bożą pomocą melduję się na Przełęczy Regetowskiej, nie gubiąc. Sikam przy szlaku tuż przed tym, jak przejeżdża terenowe auto wypchane dzieciatą rodziną: wąsaty mężczyzna za kierownicą jest chyba szczerze zdumiony widokiem samotnej rowerzystki pedałującej wesoło w mokrym jednym bucie (liście skutecznie zakryły bajoro, w które wpadłam po kostkę) wprost z serca lasu. Byłby zapewne bardziej zdziwiony, gdyby zastali mnie z jeszcze opuszczonymi gaciami. Kawałek dalej, pod dzwonnicą, stoi kamper i kręci się wokół niego biszkoptowy pies. Pies mnie zaczepia, a siedzący na leżaku przed autem właściciel, grzejąc się w porannych promieniach, pyta ze zdumieniem, czemu tak sama jeżdżę. Bingo! Wycieczka bez tego pytania byłaby niezaliczona. Cieszę się, że nie zgubiłam szlaku w lesie, ale przede mną przejazd przez nieistniejące wsie i wyobrażam sobie, że tego dnia będą to październikowe wakacje z duchami, więc się obawiam, chociaż zgrywam luzaka. O, nie mogłam się bardziej mylić.

W Blechnarce włażę do zarośniętej krzakami cerkwi po mszy, kukając ostrożnie jednym okiem z sieni, nie chcąc przeszkadzać jeszcze modlącym się. W Regietowie zamknięta brama cmentarza. Jadę dalej przez las, zatrzymując się, by machnąć piękne zdjęcie z widokiem na krowy. W Smerekowcu cielę żałośnie samotne pod przydrożnym krzyżem, kosmate, i różaniec w cerkwi. Odmawiam grzecznie "Zdrowaś Mario", by sobie do woli obejrzeć ikonostas. Dalej Zdynia, cerkiew odsunięta od drogi, biegnącej wysoko przez wzgórze, więc zmęczona podjazdem cykam fotkę z daleka i zjeżdżam do Koniecznej, gdzie znowu wsadzam swój czarny, czarci, pogański łeb w kasku do cerkwi tuż po nabożeństwie. Jestem gotowa wycofać się, gdyby tylko ktoś zwrócił mi uwagę, ale młody kościelny - tak to się mówi? - krząta się po wnętrzu nic nie komentując, więc dłuższą chwilę stoję zachwycona światłem, wirującym w powietrzu kurzem i zapachem drewna, które to wszystko wciągam w siebie łapczywie i nerwowo uwieczniam, poza zapachem, na zdjęciu. Pod cerkwią jest zadbane boisko do piłki nożnej, z nowiuśkimi bramkami, wesoło.

Dalej mam już zjazd na Radocynę i koniec, uff, asfaltu. Wjeżdżam w tę najpiękniejszą z możliwych, archetypiczną, wzorcową żółtą polną drogę pod niebieskim niebem, jakby narysowało ją dziecko. Wiecie, że takie kocham najbardziej. Mogłabym nadłożyć trochę drogi, by zobaczyć miejsce na bazę namiotową, ale zostawiam sobie ten smaczek na inny raz – pilnuję czasu. W lesie dwóch rajderów enduro, jak myślicie, powiedzieli mi "cześć"? A potem już drzwi nieistniejącej wsi numer jeden i kieruję sie w stronę Czarnego.

Muszę zobaczyć Czarne, bo wiadomo, Sznajderman i Stasiuk. Mam świeżo w pamięci fragmenty "Pustego lasu" o chacie w Czarnem bez prądu i ciężkich zimach. I tam właśnie, jeszcze w Radocynie, zaczynam się przekonywać, że w słoneczną niedzielę te nieistniejące wsie to całkiem tłoczna destynacja. Od Radocyny nie mam zasięgu, więc zatrzymuję się pod analogową mapą koło ośrodka wypoczynkowego, próbując zorientować, gdzie jestem. Jakoś nie mogę ustalić kierunków. Podjeżdża do mnie inny rowerzysta, którego wcześniej wyprzedziłam i już wiedziałam, że na pewno mnie zaczepi. Już z daleka mogę poznać po minie, kogo szalenie interesuje moja samotność na szlaku i kto z pewnością przyczepi się do mnie, żeby się koniecznie dowiedzieć, gdzie jadę. Ten oczywiście chciał. Gadamy chwilę o szlakach, był chyba z Gorlic, ale nie ujawniam, że zamierzam być w Gorlicach za dwa dni i szybko się żegnam pod byle pretekstem, bo jedną z największych i nigdy nie odkrytych przez takich typków tajemnic Wszechświata jest fakt, że jak ktoś jeździ sam, to może właśnie po to, by jeździć samemu, a nie wdawać się w towarzyskie atrakcje. Ruszam szybko, on zostaje w tyle, ale niestety dogania mnie, kiedy fotografuję Hrabiego pod krzyżem i krzyczy, że skoro chcę do Nieznajowej, to źle pojechałam i muszę tam w prawo skręcić. Tak mnie zakręca, że rzeczywiście go słucham i wracam, a jechałam dobrze, bo przecież jechałam na Czarne! A tak, to posłusznie wracam i ruszam na Nieznajową i teraz nie wiem, czy dojechałam już do Czarnego tam, pod tym krzyżem, czy wciąż trochę mi brakło. On pomknął na Czarne.

No więc jadę już na Nieznajową i zaczynają się te słynne brody na Wisłoce, które szalenie mnie cieszą. Przyjemność będę miała podwójną, bo przy drzwiach do nieistniejącej wsi Nieznajowa zawrócę i przejadę z powrotem tą samą drogą, by przez Długie uderzyć na Wyszowatkę. Tam, na tym szlaku do Nieznajowej, turystów było najwięcej, o sikaniu nie byłoby mowy, a do zrobienia zdjęcia drzwiom wsi stała całkiem długa kolejka. Ktoś z pieszych turystów zostawia z wrażenia pod drzwiami kije, ale wołam ich i wracają. Mogłam złośliwie nie wołać, bo chwilę wcześniej zirytowali mnie, rozkładając się pokotem na samym środku szlaku, szeroko. Co za gamonie, no nie? Ale jest cudowny ciepły dzień, więc wybaczam, tak jak wybaczam potem (z trudem) wstrętnym quadowcom rżnącym przez szutrową drogę w Długiem i wzniecających taki gargantuiczny tuman kurzu, że prawie dosłownie się duszę i przez dobre parę minut nie widzę nie tylko drogi, ale nawet najmniejszego kawałka nieba. Skręcam na Długie i uciekając podjazdem przed parą całkiem dziarsko pedałujących rowerzystów w wieku moich rodziców, pospiesznie wspinam się do Wyszowatki.

Przez Wyszowatkę przejeżdżam szybko, ciesząc się widokami i klimatem miejsca, w którym zatrzymał się jakiś 1985 lub 1987 rok. Czeka mnie teraz droga przez Żydowskie i oczywiście boję się, bo przecież to droga przez właściwie rezerwat, pustkowie leśne, i pewnie będę tam sama i pewnie przyjdzie niedźwiedź i pewnie mnie zje. O, jaka kolejna sroga pomyłka. Jeszcze nieśmiało przekraczam znak zakazu wjazdu, ale szybko orientuję się, że to zakaz nieaktualny. Przez Żydowskie mkną samochody. Droga, która do niedawna była objęta zakazem ruchu pojazdów mechanicznych, teraz jest już rozjeżdżana przez ryczące motory i osobówki. Aż mi trudno uwierzyć. Kiedy siedzę na ławce z widokiem na rezerwat Ciechani, przejeżdżający autami zwalniają, baranim wzrokiem gapią się w przestrzeń, ale nic nie widząc – przecież tam nic nie ma  - odjeżdżają, niewzruszeni. Dlaczego tak się stało? Gdzie teraz będą mieszkały żbiki? Nie wiem. Na drugim końcu drogi, od strony Krempnej, jest nawet toi-toi, w którym można umyć ręce. Brakuje tylko McDonaldsa.

Chwilę majtam nogami na ławce, ze wzruszeniem myślę o Ciechani, ale w gruncie rzeczy uciekam stamtąd szybko. Właściwie myślę już tylko, czy znajdę po drodze jakąś restaurację, ale na ten dzień to marzenie ściętej głowy. Dobrze, że w Krempnej jest otwarty sklep, powolna sprzedawczyni obsługuje długą kolejkę niedzielnych przeciwników zakazu handlu, w tym mnie, piastującą w objęciach co najmniej 3 butelki różnych napojów i ciastka. Kolorowa cerkiew w Krempnej i mknę dalej. Po popasie w Polanach – innych Polanach niż te wczorajsze – zupełnie znienacka dopada mnie, na sam koniec dnia, wściekły podjazd. Niekończący się podjazd, asfaltem. Na początku po prostu jadę, a potem coraz bardziej nie mogę uwierzyć. Jestem zmęczona, a tu ciągle w górę i w górę, nachylenie nie jest obłędne, ale bez końca, nad lasem zapada zmrok, a nie wiem jeszcze, ile tej męczarni do Chyrowej. Zdumiewam się coraz bardziej z każdym, coraz wolniejszym obrotem korby. W końcu widzę, że wyżej już nic nie ma, zaczynam zjeżdżać po drugiej stronie góry i w nagrodę dostaję nieziemski, pastelowy zachód słońca. Wzrusz! Prawdziwy, mglisty i pusty Beskid Niski! Mknę przez półmrok Chyrowej, mylę byka z krową (na szczęście jest uwiązany łańcuchem) i docieram w końcu na nocleg. Wielki owczarek w kojcu w ogóle na mnie nie szczeka, chyba jestem w jego oczach najmniej groźnym gościem podwórka. W domku, gdzie mam wynajęty pokój, jest piekielnie zimno, ale gospodyni spełnia swoją obietnicę i po chwili kaloryfery już parzą. Nie ma ani grama zasięgu, ale uspokajam się, bo jest wifi, są ciepłe kaloryfery i maltanki kupione w Krempnej, więc wieczór jest fajny. Następnego dnia jeszcze rest day!

Cerkiew w Wysowej i Hrabiulek Solo


Skradanie się i podglądanie (cerkiew w Blechnarce)

Na zdjęciu jesieniarstwo i udawanie, że dam radę

Regietów

Krowy aż po horyzont

Gapi się na mnie jak cielę na malowane wrota

Zdjęcie zapachu starej cerkwi

Wielkie nieba, wielkie drogi - Radocyna

Nieznajowa

Jest gdzie się powozić (Wyszowatka)

Koszmarna, wyasfaltowana droga przez Żydowskie. Widzę na tym zdjęciu przełamanie, ciemne-jasne, jak rozcięcie przez ten dotąd cichy las.



Beskid Niski dzień 1  

Beskid Niski dzień 2 - tu jesteś


poniedziałek, 16 grudnia 2019

Trzysta trzydzieści kilometrów ciszy - Beskid Niski dzień 1


Ostatnio miałam taką myśl, że może jednak powinnam się wziąć i zabrać za pisanie. Robić to z czystej kronikarskiej potrzeby, bo niestety mam pamięć złożoną tylko i wyłącznie z czarnych dziur, i choć czasem zostanie mi jakaś anegdotka, to potem zazwyczaj pamiętam już tylko obrazy ze zdjęć. Tak, to nie pomyłka, zastanawiam się, czy Wy też tak macie – pamiętam tylko to, co sfotografowałam, jakby kliknięcie migawki było jednocześnie klawiszem 'Save' w mojej głowie. I to jest straszne, bo wszystko, co pomiędzy zdjęciami – a kiedyś robiłam ich przecież o wiele mniej – ginie bezpowrotnie i wspominam już tylko gotowymi zdjęciami.

Czasem też z czułością zauważam notatkę w telefonie – hasłową – jeśli akurat miałam coś pisać. Status na Facebooku. Nikt by się z nich nic nie dowiedział, to oderwane słowa, głównie kolory i teksty, które zasłyszałam i chcę wpleść w opowieść.


Ten Beskid Niski warto zapisać. Jak zwykle u mnie, oczywiście się bałam. Mogłabym tak zaczynać każdą historię: Bałam się. Mam nadzieję, że kiedy umrę i zostanę wtrącona do czyśćca, po stronie zasług zostanie mi wpisane, że robiłam rzeczy, których się bałam – szkoda, że tylko na rowerze. Na wewnętrznej stronie okładki "Pustego lasu" Sznajderman jest mapa: Gorlice, Wysowa, Wołowiec, Chyrowa... Najpierw dzwonię do Starego Domu Zdrojowego. Zupełnie przypadkiem dodzwaniam się do Warszawy, mówię, że dostosuję cały plan do nich, jeśli tylko Pokój Różany, jedyna jedynka, będzie dostępny. Parę godzin później dostaję potwierdzenie i chyba słychać w słuchawce mój taniec radości.

Potem mapa. Pamiętam, że dostałam mapę Beskidu Niskiego sześć lat temu na Turbaczu. Włóczyłam się sama po Gorcach i pod schroniskiem zaczepił mnie inny samotny turysta. Wziął bezpłatny urlop, by spełnić swoje wielkie marzenie, czyli przejść cały GSB jednym cięgiem. Zaczął w Bieszczadach, na Turbacz dotarł po dwóch tygodniach wędrówki i już prawie czuł się jak w domu, już myślał o końcu. Miał papierosy, które od niego wyłudzałam wraz z opowieściami, gdzie było trudno, gdzie nocował na przystanku, w której wsi przekimał się z kumplem u proboszcza. Wręczył mi już nieco wyświechtaną mapę Niskiego, bo nie zamierzał przecież już tam wracać, a przy długich dystansach musisz minimalizować bagaż. Śmialiśmy się z patentu, który opracował, a który polegał na kupowaniu ciuchów w szmateksach i wyrzucaniu ich po drodze zamiast prania. O zero waste w Polsce jeszcze nikt nie słyszał, choć Bea Johnson już zminimalizowała swój urobek do jednego słoika i zakopywała skórki bananów w donicach na lotnisku.

Ale tamta mapa miała już swoje lata i nie obejmowała wszystkich interesujących mnie fragmentów, więc szybko zamawiam nową. Kiedy przychodzi, zupełnie przypadkiem w pudle z mapami znajduję trzecią mapę Niskiego – musiałam ją w takim razie kupić jednak w 2015, kiedy razem z S. pielgrzymowaliśmy do Dukli, jak wszyscy fani Stasiuka. Więc map mam pod dostatkiem, kupuję bilet do Sącza na ten najwcześniejszy pociąg i samotnie jedziemy z Hrabią Solo zmierzyć się ze strachami Beskidu Niskiego.

19 października

Boję się, że będę tam tak sama, że zacznie mi to w końcu ciążyć. Ale pierwszego dnia nie muszę się o to martwić – czeka mnie kilkadziesiąt asfaltowych kilometrów szlakiem wyznaczanym przez kolejne cerkiewki. Pierwsza, w Królowej Górnej, jest zamknięta. Wiem już, wyruszając, że spóźniłam się z tym urlopem: w Małopolsce działa program, w ramach którego cerkwie są otwarte aż do końca września, w każdej urzęduje przewodnik. Teraz już mogę tylko próbować dzwonić do proboszczów i opiekunów. Jednak jak zwykle moje szczęście podróżne, flaneurskie, włóczęgowskie daje o sobie znać i trafiam przecież na sobotnie sprzątania świątyń przed niedzielnymi nabożeństwami. Zresztą nie mam ambicji zobaczyć wszystkich, gdy jestem w drodze, interesuje mnie tylko szlak. I tak sobie jadę: Królowa, Bogusza, Binczarowa (wchodzę, potem filmuję małego starego pieska pomagającego w sprzątaniu), Florynka (tylko twarz przy kracie, jest grupa młodzieży, ale nie chcę się do nich podpinać), Polany (przepiękna! Na środku wózek ze śpiącym dzieckiem, przy nim kilkuletnia dziewczynka z ręką na rączce wózka, przygląda mi się łapczywie bez najmniejszej żenady, w końcu muszę wyglądać śmiesznie w moim zupełnie czarnym stroju i z wystającymi spod kasku dwoma warkoczykami starej, blond Pippi Langstrumpf. Matka woła dziecko, ale ona nie chce za bardzo odejść, w końcu wkracza ojciec i zagania dziewczynkę za ikonostas. Ja robię zdjęcia obłędnej błękitnej polichromii), Brunary (w ogóle jej nie pamiętam, muszę sprawdzić na Instagramie, a okazuje się, że również jedna z najpiękniejszych! Jak to możliwe, że przepadła w pamięci.), Śnietnica (zamknięta), Czarna (dzwonię po przewodniczkę i czekam cierpliwie, gotowa zapłacić za zwiedzanie; starsza pani bierze kolorową  miotełkę do kurzu i z zaskakującą zwinnością, w porównaniu do kroku, jakim poruszała się idąc ku świątyni, wskakuje na krzesła i omiata delikatnie zdobienia i twarze ikon), Uście Gorlickie (zamknięta, ale robię rowerowi sesję w jej obsypanym na złoto liśćmi otoczeniu), Kwiatoń (najważniejsza), Skwirtne (gdzie odważam się zaczepić kobietę idącą wsią z ogromnym kluczem – to nie mógł być klucz do czegokolwiek innego – czy mogę zobaczyć wnętrze przed różańcem; wokół świątyni staruszki i dzieci przyglądają mi się ciekawie, lecz nieco niechętnie, bo przecież wiedzą, że nie zamierzam się modlić, tylko jak pasożyt wyssać nieco boskiego piękna), Hańczowa (zamknięta, siadam w pobliskiej altanie wśród pustych butelek po tanim piwie i jem wymiętą kanapkę podziwiając, jak zachodzące słońce głaszcze dachy). Ostatnia powinna być w Wysowej, ale od strony, z której zajeżdżam, znajduję tylko katolicki kościół. B. przysyła mapkę, gdzie znajdę cerkiewkę i wtedy przypominam sobie, że przecież już pod nią byłam - dwa lata wcześniej, kiedy jadę z całkiem przystojnym młodym kierowcą busa pilnując, by się nie pomylić i naprawdę wysiąść w końcu w Wysowej (jechałam tam 7 godzin i 7 minut przez Krynicę i Gorlice, w Gorlicach będąc już tak wściekłą, że niemal gotową gryźć ławki ze złości na duchologicznym gorlickim dworcu PKS) i słuchając, jak kompletnie pijany lokalny pasażer próbuje mnie z kierowcą zeswatać. Wtedy nie rzuciłam wszystkiego i nie uciekłam w ten Niski, ale może w końcu nadejdzie dzień, że to zrobię i już mnie nie znajdziecie. Zresztą, jechałam wtedy w Niski będąc czyjąś, a wróciłam bezpańska, o czym miałam się dowiedzieć dwa dni później, tak bywa.

W Wysowej odnajduję Stary Dom Zdrojowy i niemal wybucham płaczem na widok kartki, że dziś restauracja nieczynna. Przestudiowałam pilnie całe menu i całą dzień, całą drogę fantazjowałam lubieżnie o żurku na kiszonych rydzach, Wchodzę spocona i brudna i ponuro czekam, aż ktoś w końcu podejdzie do baru, żeby mnie zameldować, bo w restauracji jest trochę tłoczno i chaotycznie, ale to i tak dla mnie koniec na dziś. Więc i tak stoję i czekam. Na wieść, że jako gość Domu Zdrojowego mimo kartki zostanę nakarmiona, mam się ochotę drugi raz rozpłakać, tym razem z radości. Co prawda żuru nie ma, ale jest Święto Rydza i pożeram najlepszą, gęstą jak budyń zupę rydzową z koprem i dopycham barchanowymi kartaczami. Z rydzami. Kusi mnie jeszcze witryna z ciastami, ale już odpuszczam, bo wiem, że w Evocu gdzieś wciśnięta jest czekolada i po całym dniu pedałowania zasłużyłam sobie, by pożreć ją w dwóch kęsach. Poza tym, chcę mieć jakiś powód, by tutaj wrócić - Stary Dom Zdrojowy w Wysowej właściwie słynie z wypieków, więc choć nieco kosztuję słodkości na śniadaniu następnego dnia, wszelkie bezy i torty przywołają mnie tutaj pewnie jeszcze raz. I ten żur. Żuru na kiszonych rydzach nie odpuszczę, choćbym znowu miała jechać do Wysowej pół doby.


W Starym Domu Zdrojowym - cudowne miejsce <3

Hrabia w Boguszy

Niski to jest jednak królestwo szosiarzy

Polany

Królestwo szosiarzy. Ale ładne.

Brunary

Spakować się w 18 litrów na 4 dni? Żaden problem!

Zjazd za Czarną

Uście Gorlickie

Skwirtne

Hańczowa, most wymiótł.

Beskid Niski dzień 1 - tu jesteś
Beskid Niski dzień 2
Beskid Niski dzień 3
Beskid Niski dzień 4