B. pisze, że mam nie jechać żółtym do Regietowa, tylko wracać przez Hańczową
i Skwirtne. Pukam się w głowę: po pierwsze primo, nienawidzę się wracać i
powtarzać tę samą drogę, a dwa, w Hańczowej jest wstrętny podjazd, który wczoraj
zjechałam z najwyższą radością pławiąc się w zachodzącym słońcu, ale którego
kolejnego dnia nie chcę od dołu maglować. Żółty szlak pieszy przeprowadzi mnie
z Blechnarki do Regietowa przez las, ale podobno jest mylny. Ale kto, jeśli nie
my - Hrabia i Hrabina Solo, więc z duszą na ramieniu, oglądając się w kółko za
niedźwiedziami, wjeżdżam w rudy jak miedziany rondel las i czekam na tę grapę,
którą straszył mnie B. Uważnie, choć na czuja, włażę w kolejne, pełne kolein
odnogi ścieżki i z Bożą pomocą melduję się na Przełęczy Regetowskiej, nie
gubiąc. Sikam przy szlaku tuż przed tym, jak przejeżdża terenowe auto wypchane
dzieciatą rodziną: wąsaty mężczyzna za kierownicą jest chyba szczerze zdumiony
widokiem samotnej rowerzystki pedałującej wesoło w mokrym jednym bucie (liście
skutecznie zakryły bajoro, w które wpadłam po kostkę) wprost z serca lasu.
Byłby zapewne bardziej zdziwiony, gdyby zastali mnie z jeszcze opuszczonymi
gaciami. Kawałek dalej, pod dzwonnicą, stoi kamper i kręci się wokół niego
biszkoptowy pies. Pies mnie zaczepia, a siedzący na leżaku przed autem
właściciel, grzejąc się w porannych promieniach, pyta ze zdumieniem, czemu tak
sama jeżdżę. Bingo! Wycieczka bez tego pytania byłaby niezaliczona. Cieszę się,
że nie zgubiłam szlaku w lesie, ale przede mną przejazd przez nieistniejące
wsie i wyobrażam sobie, że tego dnia będą to październikowe wakacje z duchami,
więc się obawiam, chociaż zgrywam luzaka. O, nie mogłam się bardziej mylić.
W Blechnarce włażę do zarośniętej krzakami cerkwi po mszy, kukając ostrożnie
jednym okiem z sieni, nie chcąc przeszkadzać jeszcze modlącym się. W Regietowie
zamknięta brama cmentarza. Jadę dalej przez las, zatrzymując się, by machnąć
piękne zdjęcie z widokiem na krowy. W Smerekowcu cielę żałośnie samotne pod
przydrożnym krzyżem, kosmate, i różaniec w cerkwi. Odmawiam grzecznie
"Zdrowaś Mario", by sobie do woli obejrzeć ikonostas. Dalej Zdynia,
cerkiew odsunięta od drogi, biegnącej wysoko przez wzgórze, więc zmęczona
podjazdem cykam fotkę z daleka i zjeżdżam do Koniecznej, gdzie znowu wsadzam
swój czarny, czarci, pogański łeb w kasku do cerkwi tuż po nabożeństwie. Jestem
gotowa wycofać się, gdyby tylko ktoś zwrócił mi uwagę, ale młody kościelny -
tak to się mówi? - krząta się po wnętrzu nic nie komentując, więc dłuższą chwilę
stoję zachwycona światłem, wirującym w powietrzu kurzem i zapachem drewna,
które to wszystko wciągam w siebie łapczywie i nerwowo uwieczniam, poza
zapachem, na zdjęciu. Pod cerkwią jest zadbane boisko do piłki nożnej, z
nowiuśkimi bramkami, wesoło.
Dalej mam już zjazd na Radocynę i koniec, uff, asfaltu. Wjeżdżam w tę
najpiękniejszą z możliwych, archetypiczną, wzorcową żółtą polną drogę pod
niebieskim niebem, jakby narysowało ją dziecko. Wiecie, że takie kocham
najbardziej. Mogłabym nadłożyć trochę drogi, by zobaczyć miejsce na bazę
namiotową, ale zostawiam sobie ten smaczek na inny raz – pilnuję czasu. W lesie
dwóch rajderów enduro, jak myślicie, powiedzieli mi "cześć"? A potem
już drzwi nieistniejącej wsi numer jeden i kieruję sie w stronę Czarnego.
Muszę zobaczyć Czarne, bo wiadomo, Sznajderman i Stasiuk. Mam świeżo w
pamięci fragmenty "Pustego lasu" o chacie w Czarnem bez prądu i
ciężkich zimach. I tam właśnie, jeszcze w Radocynie, zaczynam się przekonywać,
że w słoneczną niedzielę te nieistniejące wsie to całkiem tłoczna destynacja.
Od Radocyny nie mam zasięgu, więc zatrzymuję się pod analogową mapą koło
ośrodka wypoczynkowego, próbując zorientować, gdzie jestem. Jakoś nie mogę
ustalić kierunków. Podjeżdża do mnie inny rowerzysta, którego wcześniej
wyprzedziłam i już wiedziałam, że na pewno mnie zaczepi. Już z daleka mogę
poznać po minie, kogo szalenie interesuje moja samotność na szlaku i kto z
pewnością przyczepi się do mnie, żeby się koniecznie dowiedzieć, gdzie jadę.
Ten oczywiście chciał. Gadamy chwilę o szlakach, był chyba z Gorlic, ale nie
ujawniam, że zamierzam być w Gorlicach za dwa dni i szybko się żegnam pod byle
pretekstem, bo jedną z największych i nigdy nie odkrytych przez takich typków
tajemnic Wszechświata jest fakt, że jak ktoś jeździ sam, to może właśnie po to,
by jeździć samemu, a nie wdawać się w towarzyskie atrakcje. Ruszam szybko, on
zostaje w tyle, ale niestety dogania mnie, kiedy fotografuję Hrabiego pod
krzyżem i krzyczy, że skoro chcę do Nieznajowej, to źle pojechałam i muszę tam
w prawo skręcić. Tak mnie zakręca, że rzeczywiście go słucham i wracam, a
jechałam dobrze, bo przecież jechałam na Czarne! A tak, to posłusznie wracam i
ruszam na Nieznajową i teraz nie wiem, czy dojechałam już do Czarnego tam, pod
tym krzyżem, czy wciąż trochę mi brakło. On pomknął na Czarne.
No więc jadę już na Nieznajową i zaczynają się te słynne brody na Wisłoce,
które szalenie mnie cieszą. Przyjemność będę miała podwójną, bo przy drzwiach
do nieistniejącej wsi Nieznajowa zawrócę i przejadę z powrotem tą samą drogą,
by przez Długie uderzyć na Wyszowatkę. Tam, na tym szlaku do Nieznajowej,
turystów było najwięcej, o sikaniu nie byłoby mowy, a do zrobienia zdjęcia
drzwiom wsi stała całkiem długa kolejka. Ktoś z pieszych turystów zostawia z
wrażenia pod drzwiami kije, ale wołam ich i wracają. Mogłam złośliwie nie
wołać, bo chwilę wcześniej zirytowali mnie, rozkładając się pokotem na samym
środku szlaku, szeroko. Co za gamonie, no nie? Ale jest cudowny ciepły dzień,
więc wybaczam, tak jak wybaczam potem (z trudem) wstrętnym quadowcom rżnącym
przez szutrową drogę w Długiem i wzniecających taki gargantuiczny tuman kurzu,
że prawie dosłownie się duszę i przez dobre parę minut nie widzę nie tylko
drogi, ale nawet najmniejszego kawałka nieba. Skręcam na Długie i uciekając
podjazdem przed parą całkiem dziarsko pedałujących rowerzystów w wieku moich
rodziców, pospiesznie wspinam się do Wyszowatki.
Przez Wyszowatkę przejeżdżam szybko, ciesząc się widokami i klimatem
miejsca, w którym zatrzymał się jakiś 1985 lub 1987 rok. Czeka mnie teraz droga
przez Żydowskie i oczywiście
boję się, bo przecież to droga przez
właściwie rezerwat, pustkowie leśne, i pewnie będę tam sama i pewnie przyjdzie
niedźwiedź i pewnie mnie zje. O, jaka kolejna sroga pomyłka. Jeszcze nieśmiało
przekraczam znak zakazu wjazdu, ale szybko orientuję się, że to zakaz
nieaktualny. Przez Żydowskie mkną samochody. Droga, która do niedawna była
objęta zakazem ruchu pojazdów mechanicznych, teraz jest już rozjeżdżana przez
ryczące motory i osobówki. Aż mi trudno uwierzyć. Kiedy siedzę na ławce z widokiem
na rezerwat Ciechani, przejeżdżający autami zwalniają, baranim wzrokiem gapią
się w przestrzeń, ale nic nie widząc – przecież
tam nic nie ma -
odjeżdżają, niewzruszeni. Dlaczego tak się stało? Gdzie teraz będą mieszkały
żbiki? Nie wiem. Na drugim końcu drogi, od strony Krempnej, jest nawet toi-toi,
w którym można umyć ręce. Brakuje tylko McDonaldsa.
Chwilę majtam nogami na ławce, ze wzruszeniem myślę o Ciechani, ale w
gruncie rzeczy uciekam stamtąd szybko. Właściwie myślę już tylko, czy znajdę po
drodze jakąś restaurację, ale na ten dzień to marzenie ściętej głowy. Dobrze,
że w Krempnej jest otwarty sklep, powolna sprzedawczyni obsługuje długą kolejkę
niedzielnych przeciwników zakazu handlu, w tym mnie, piastującą w objęciach co
najmniej 3 butelki różnych napojów i ciastka. Kolorowa cerkiew w Krempnej i
mknę dalej. Po popasie w Polanach – innych Polanach niż te wczorajsze –
zupełnie znienacka dopada mnie, na sam koniec dnia, wściekły podjazd.
Niekończący się podjazd, asfaltem. Na początku po prostu jadę, a potem coraz
bardziej nie mogę uwierzyć. Jestem zmęczona, a tu ciągle w górę i w górę,
nachylenie nie jest obłędne, ale bez końca, nad lasem zapada zmrok, a nie wiem
jeszcze, ile tej męczarni do Chyrowej. Zdumiewam się coraz bardziej z każdym,
coraz wolniejszym obrotem korby. W końcu widzę, że wyżej już nic nie ma,
zaczynam zjeżdżać po drugiej stronie góry i w nagrodę dostaję nieziemski,
pastelowy zachód słońca. Wzrusz! Prawdziwy, mglisty i pusty Beskid Niski! Mknę
przez półmrok Chyrowej, mylę byka z krową (na szczęście jest uwiązany
łańcuchem) i docieram w końcu na nocleg. Wielki owczarek w kojcu w ogóle na
mnie nie szczeka, chyba jestem w jego oczach najmniej groźnym gościem podwórka.
W domku, gdzie mam wynajęty pokój, jest piekielnie zimno, ale gospodyni spełnia
swoją obietnicę i po chwili kaloryfery już parzą. Nie ma ani grama zasięgu, ale
uspokajam się, bo jest wifi, są ciepłe kaloryfery i maltanki kupione w
Krempnej, więc wieczór jest fajny. Następnego dnia jeszcze rest day!
 |
Cerkiew w Wysowej i Hrabiulek Solo |
 |
Skradanie się i podglądanie (cerkiew w Blechnarce) |
 |
Na zdjęciu jesieniarstwo i udawanie, że dam radę |
 |
Regietów |
 |
Krowy aż po horyzont |
 |
Gapi się na mnie jak cielę na malowane wrota |
 |
Zdjęcie zapachu starej cerkwi |
 |
Wielkie nieba, wielkie drogi - Radocyna |
 |
Nieznajowa |
 |
Jest gdzie się powozić (Wyszowatka) |
 |
Koszmarna, wyasfaltowana droga przez Żydowskie. Widzę na tym zdjęciu przełamanie, ciemne-jasne, jak rozcięcie przez ten dotąd cichy las. |
Beskid Niski dzień 1
Beskid Niski dzień 2 - tu jesteś