piątek, 22 listopada 2019

Koniec sezonu

Kiedy jeżdżę, to dużo myślę. K. zawsze się dziwi, że ja to tak wszystko pamiętam, że z czterdziestokilometrowej trasy potrafię wycisnąć relację na pół godziny czytania, podczas gdy ona twierdzi, że jest skupiona tylko na jeździe i walce o życie. Może kwestią jest tempo naszej jazdy, może jej już brak czasu na myślenie, a ja go mam.

No więc jadę i mielę parę myśli w głowie. Ostatnio nie mogę się opędzić od ochoty na podsumowanie, bo choć w listopadzie wyrywałam jeszcze kolejne weekendy, to wiem, że czas rozstania zbliża się nieuchronnie. Chłód przegoni mnie z siodła, bo z tym nie mam szans walczyć. A z drugiej strony, w tym roku wydarzyło się tyle, że aż żal, że nie zapisałam wszystkiego.

I to nie jest tak, że nie miałam jeszcze dotąd opętańczego sezonu. Przecież początki były wręcz słodsze: ten Unibike, zupełnie sztywny, wążący wówczas niemal połowę tego co ja (to ja byłam wówczas najchudsza na świecie), kiedy przewracał się na mnie, leciałam na ziemię razem z nim. A jeździłam wściekle, bez licznika, bez aplikacji (nikomu się wówczas jeszcze o smartfonach nie śniło), bez nawigacji, nawet bez Internetu. Czasem z mapą, najczęściej jednak na czuja. Orientując się po nazwach miejscowości, kierując na słońce. Tłukąc te jurajskie lasy jak w transie. Nie będę Was okłamywać, mam najgorszą na świecie pamięć, ale utkwiły mi pojedyncze obrazy: siedzę na jurajskiej skałce gdzieś pod Jerzmanowicami, bez kasku, w czapce z daszkiem; stoję w promieniach zachodzącego słońca jesienią z długim warkoczem przewieszonym przez ramię; jem batona pod sklepem koło Zabierzowa, bo dojechałam pod granicę z Krakowem, choć muszę wrócić z powrotem na zachód; mozolnie mielę długi podjazd, a przede mną dziadek na rowerze zatrzymuje się i podnosi leżące tak po prostu na poboczu niebieskie pięćdziesiąt złotych; niosę rower ostrożnie przez rzekę w Dolinie Racławki; przejeżdżam ten najprzyjemniejszy fragment szlaku na Jurze. Wróciłam tam w tym roku i wiem, że jest zupełnie króciutki, ale wtedy do domu miałam jeszcze wiele kilometrów. Wiedziałam, że osiem godzin na siodle wytrzymam, a jeśli musiałam jechać dziewiątą, to wiedziałam, że spędzona będzie na stojąco. Wydaje mi się, że byłam dużo silniejsza niż teraz, lżejsza na pewno.

Ale w tym roku to już kompletny obłęd. Kiedy wyjmowałam Kellysa w marcu, nie przyszłoby mi to do głowy, co będziemy wyprawiać. Najpierw normalnie Jura, naturalne środowisko, wszystko tutaj znam. Forma się kręci, najgorzej nie jest. Czasem przypał jak wtedy, kiedy lecę przez kierownicę gdzieś w polu przed Troksem i niemal pionowo wbijam się łokciami w asfalt. Jestem mocno wytraszona, owijam się kurtką na poboczu, ale też troszeczkę cieszę, że nie miałam akurat tej kurtki na sobie w momencie lotu, bo szkoda by mi było dziur na łokciach. To chyba ta sama kurtka, którą mam na sobie na zdjęciu z warkoczem - muszę je znaleźć. Powoli rodzi się plan przejechania Szlaku Orlich Gniazd, sprzedałam wcześniej plan przejścia S., nie chcę się powtarzać. Ale powstrzymuje mnie fakt, że musiałabym się przełamać i wsiąść do pociągu z rowerem. Tyle czasu tego unikałam, jadąc na Green Velo byłam z S. i on ogarniał rowery, ja sakwy, a teraz byłabym sama. Zakładam Stravę, bo każe mi K. W końcu decyzja: no jadę, mam wolny weekend, obracam trasę do góry nogami w stosunku do pierwotnego planu i zamiast zjeść żabę - przejechać pociągiem - na początku wycieczki, wsiadam z Kellysem do pociągu na stacji Częstochowa-Stradom. Jest zapchany jak diabli, niechcący depczę jakieś dziecko, ktoś wiesza mi rower i trząsąc się z nerwów klapię na siedzenie obok jakiegoś równie zdenerwowanego rowerzysty, który co chwilę się podrywa i wrzeszczy na pasażerów, by nie chybotali jego enduro rowerem. W końcu te jego nerwy mnie rozbawiają i podróż z rowerem zaczyna mi się podobać. Kupuję kolejny bilet.

I poszło. Weekendy planuję już tylko pod rower. Przed pierwszym prawdziwym wjechaniem na prawdziwy górski szlak pytam przejęta B., czy mogę tam jechać. Czy dam radę. Za każdym razem mówi, że jasne, że oczywiście sobie poradzę, co jest kojące, choć nie mam pojęcia, czy to po prostu tak łatwe szlaki, czy on myśli, że w ogóle coś umiem, czy po prostu olewa. Ale skoro nie protestuje, to jadę. Rodzi mi się powoli plan przejechania MSB, studiuję wpisy Mamby i Skadi. B. przywozi mi Canyona i jemu pierwszemu wyznaję moją tajemnicę: że chyba jadę na MSB. Nie robi to na nim żadnego wrażenia, dziwi go tylko fakt, że nie chcę jechać Canyonem. Stoimy w moim pokoju, jest 22:00, w lustrze odbijamy się we troje: B., ja i Canyon, ale wiedziałam, że to musi być Kellys. I choć było trudno, to wybrałam dobrze. A następnego dnia nie śpię już godzinę przed wschodem słońca, i czekam, by o brzasku wyrwać na Canyonie do Lasu jak chora osoba. Kiedy wyprowadzam go z klatki o jakiejś chorej porannej godzinie, spotykam sąsiada, który mówi mi "dzień dobry" z zagadkowym uśmiechem, może rozumiał.

Po przejechaniu MSB już właściwie się nie martwię, czy sobie poradzę, ostatni weekend wakacji i ostatni pociąg do Zakopanego - duszne popołudnie na Mietłówce pod ciężką pierzyną burzowej chmury. Tym razem B. pierwszy raz czegoś zabrania, to znaczy przestrzega, żeby nie próbować szukać singli na Podhalu, więc grzecznie jadę środkiem góry. I tak mokre korzenie mnie straszą, więc z ulgą uciekam asfaltem na Bachledówkę, potem wracając przypadkiem odkrywam kultowy zjazd Salamandrą. Nie zatrzymuję się nawet na foto, zjedżam dla czystej przyjemności, potem T. mi o tym zjeździe opowiada. Zjazd, jakby się jechało prosto w gigantyczną ścianę Giewontu, planując przydzwonić w nią nosem.

A potem zamawiam Hrabiego. Rose Count Solo 2, wybór między Grand Canyonem i Rose do ostatniego momentu nierozstrzygnięty. Wygrywa rozsądek i rzeczowa analiza sprzętowa B. Codziennie sprawdzam, czy paczka z rowerem ruszyła się choć z miasta do miasta. W końcu otwieram drzwi kurierowi i wnoszę tę zadziwiająco lekką paczkę przez próg, jak pannę młodą. Sama go skręcam, korzystając trochę z porad B. online, co jest symbolicznym zdarzeniem, bo Kellysowi nie odpinałam nawet nigdy koła. Chwilę jeszcze jestem przestraszona, że rozmiar S jest jednak za mały, może trzeba go było odesłać? T. namawia, żeby jednak trochę na nim pojeździć i mały Hrabia zostaje, i choć pewnie istotnie ten rozmiar jest trochę za mały, to w momentach wypychów, zjazdów i manewrowania rowerem w pociągu Hrabia to wielka ulga. Nim się obejrzę, jest listopad, na liczniku prawie tysiąc kilometrów razem i zmęczenie, które właściwie już nie mija ani na chwilę.

Hrabia stoi przy łóżku, T. żartuje z niego za każdym razem, gdy mnie odwiedza. Maleńki rowerek, a i tak uważam, że to jedna z najpiękniejszych maszynek, jakie widziałam. Ale Hrabia mnie nie zaspokaja. Wciąż oglądam się za innymi. Ostatnio myślę, że trzeba było odkupić Canyona od B., częściej jednak fantazjuję o sobie na gravelu. Hrabia jest lżejszy na asfalt, ale to wciąż nie to; za to spędzam na nim najpiękniejszą chyba jesień mojego życia, młynkując bez końca wśród liści, w tym obłędnym, obłąkanym, nieopisanym słońcu jesiennym, w tym krystalicznym powietrzu, w tej ciszy zakłócanej tylko moim sapaniem. Ale oczywiście taka jesień już była - mam teraz przed sobą zdjęcia z 2012 roku, analogowe, na których Jura wygląda piękniej niż w rzeczywistości, przybrana złotem i burgundem winorośli. Klisze rowerowe, taki tytuł na zawsze przylgnął do tej konkretnej rolki. W kolejnym roku rozbiłam tę lekką, automatyczną Vilię łakomie rzucając się na kołocza gdzieś w Wiśle-Czarne, więc więcej klisz rowerowych nie było. W ogóle już wtedy uznałam, że wożenie aparatu na rower szkodzi przede wszystkim jeździe. Więc tylko telefonem pstrykam: Beskid Wyspowy, Myślenice, Pieniny, Jezioro Dobczyckie, Lechnica (o matko!), Przehyba, Nowy Sącz, cerkwie, Regetów, Nieznajowa, Czarna i Czarne, Rymanów i Iwonicz, Gorlice i pumptrack, Magura Małastowska, Przemyśl, Krasiczyn, panorama ze wzgórza w Starym Borku i Łańcut.

 Może dorzucę do tego coś jeszcze.