niedziela, 20 września 2015

Pytają państwo, co to jest miłość

To ja państwu odpowiem. Miłość jest wtedy, kiedy w deszczowy wieczór jedziesz do oddalonej o czterdzieści minut drogi knajpy, żeby oglądać, jak inni ludzie jeżdżą na rowerze, na kręconych z ręki, chałupniczych filmikach.

To jest miłość, która nie rdzewieje.

Albo:
Co to jest miłość, pytają państwo. To ja państwu odpowiem. Miłość jest wtedy, kiedy w deszczowy wieczór porzucasz swój wygodny pokój i idziesz do knajpy, żeby siedzieć obok twojej dziewczyny, która wytrzeszcza oczy, kwiczy cichutko i podskakuje na tyłku z podniecenia, kiedy ogląda, jak inni ludzie, nie ona, jeżdżą na rowerze, na kręconych z ręki, chałupniczych filmikach. 

I dzięki tej miłości nawet nie nudzisz się aż tak bardzo. 

***

Mimo tego, że pewna strefa życia wali mi się w gruzy (nie miłość, na szczęście), wraz z nadejściem września coraz silniej czuję się jak w domu. Ktoś gdzieś napisał, że odchodzi od nas poczucie, że ciągle musimy gdzieś być, bo dzień jest długi, jest lato i nawet w wieku trzydziestu lat, na etacie, możemy mieć przecież wakacje. A teraz już nie, wracamy do równowagi i nie musimy udawać, że wciąż wypada nam nosić szorty, i tak dalej. Jesienią szare ptaki jak ja dobrze się prezentują na tle barwnych liści. Wczoraj rano wyjrzałam przez okno i odetchnęłam z ulgą, że pada. Że mogę siedzieć pół dnia przy biurku i jest szansa, że nie umrę na wyrzuty sumienia. 

O niczym innym nie marzę, jak zwolnić. Zwolnić. Zwolnić.


Zwolnić.

czwartek, 20 sierpnia 2015

1000 Oceans

A wiesz - mówi S. - Śniło mi się parę dni temu, że na moim palcu siedział taki malutki ptaszek. - Śmieje się S. - Taki malutki, o! Tak mnie obejmował pazurkami!


Taka wróżba.

piątek, 31 lipca 2015

Am I born to die

Nie mogę przestać myśleć o Gasherbrumie II. Czas się zatrzymał. Klub 27.

Jutro usiądę na szczycie góry i zaśpiewam cicho.

Lęk.

piątek, 10 lipca 2015

Believe

Zachłannie pracuję łyżeczką w miseczce lodów orzechowych. Ice dream przed snem, który mnie nieuchronnie czeka: znieczulenie jeszcze działa, ale niedługo "zasnąć" to będzie jedyny plan ucieczki. R o z k o s z u j ę się tym stanem nie-bólu, i robię to na odwrót, bo ta czynność jest charakterystyczna dla czasów post-bólu, a nie pre-bólu. Kiedy w końcu ból ustąpi, wtedy dociera do ciebie, jak bardzo byłeś szczęśliwy, kiedy on nie nadszedł. Mój ból nie nadszedł jeszcze, a ja już celebruję moment, kiedy on ustapi: zaklinam czas. 

Więc czekam cierpliwie na uderzenie i ćwiczę uważność. Na dziś trening zaliczony. Na ścianie odznaczam krzyżykami dni z jogą i bez bólu. Sami odznaczajcie. W poniedziałek ból przygniótł mnie do ziemi tak, że nie miałam siły krzyczeć. Bez awantur: zwyczajny ból, powszedni. Spodziewam się go w określonym czasie. Tylko jego siła jest niezwyczajna: moc, która gnie kolana i szyję. Kładę blady, mokry łeb na biurku, dyszę. 

Po połknięciu garści drażetek ból mi odpuszcza. I uderza mnie świetlista, ostra myśl: Boże, jak dobrze. Jak fantastycznie. Znakomicie. Kapitalnie. Wybornie. Świetnie: nie boli. Po prostu nie boli i nic więcej. Mogę wstać, ba, więcej: mogę siedzieć. Mogę napić się wystygłej kawy, przełknąć cokolwiek. Mogę. Mogę. Mogę wszystko!

Czubkiem języka badam szorstki szew na krawędzi rany. Pamiętacie? Rok temu, trochę dłużej, zrobiłam to samo. Aż trudno w to uwierzyć, j a k minął ten rok. Kiedy. Tyle rzeczy. Jakoś utknął we mnie jeden obraz z lipca: ja, w upale, w zachodzącym na czerwono słońcu, na zboczu góry, ciemnozielona ścieżka, straszliwe zmęczenie i poczucie absolutnie spełnionego marzenia. 

Ból wrócił, dobry wieczór, rozgość się, spodziewałam się ciebie. 

Ćwiczmy uważność. Nawet kiedy siedzę na macie, rozglądam się na boki, węszę, zagapiam się i drapię. Jedna z wielu rzeczy, których absolutnie nie potrafię, to najprostszy relaks. Buzuje we mnie nieustannie jak w przykrytym garnku, ale cieszę się: jestem.

Jestem. Przymykam oczy. Wystawiam nos do słońca. Jestem. Jestem. Nic więcej. Aż tyle.

wtorek, 7 lipca 2015

Fly with me (fragment)

Przez maleńkie trójkątne okienko samochodu obserwowałam ze zmarszczonymi brwiami narastające wokół mnie zwały Krakowa, bezładne stosy domów, reklam i metalowych baraków na przedmieściach, umajonych bezładnie szyldami i zawilgoconymi złowieszczo, pomarszczonymi twarzami billboardów, z billboardów. Jeżyła się na mnie moja szara sierść mimowolnie, bezwolnie zaciskały się pięści, ale przecież jeszcze równo cztery godziny wcześniej stałam obramowana karmelowym drewnem altany i patrzyłam, jak ciepły, miękki deszcz zasnuwa wilgotną pajęczyną ciemne gałęzie drzew.

A jeszcze wcześniej...


***


Zaczęło się zupełnie niewinnie, jak zwykle, było jeszcze prawie zupełnie jasno, powoli, leniwie, niechętnie nieomal przenosiliśmy pojedyncze przedmioty w stronę prawie idealnego okręgu, przechylaliśmy puszki, rozsypywaliśmy na trawie naczynia, jeszcze się ociągając, jeszcze nie przeczuwając, że i tak spadnie na nas ten święty szał, bo i dlaczego miałby nie dopaść nas tym razem, skoro zawsze ogarnia każdego, kto tylko jest świadkiem przyłożenia niewinnej zapałki do dziewiczego stosu, ktoś wykonał ten pierwszy ruch, ktoś inny zwijał ze śmiechem stare gazety w doskonałe kształty geometryczne i skrupulatnie rozmieszczał na wielu piętrach gęsto rozwidlonego, pierzastego długimi igłami sosen stosu, najpierw szary dym, potem biały dym, kiedy zapadła już decyzja, że bucha płomień, już na dobre, w jednym miejscu łamiąc horyzontalne struktury nałożonych na siebie warstwami gałęzi, wprowadzając dziki, tańczący, pionowy akcent, wysmukły i wiotki i wietrzny, bo niebo od zachodu zasunęła już czarna przesłona gęstych chmur. Ogień opada jak woda, jakby jego poziom ktoś wyrównał ostrym nożem, ale nie gaśnie już, bo nałożyliśmy gałęzi napęczniałych od słodkiej żywicy, którą ogień wylizuje łapczywie z sykiem i chrzęstem jakby tuzina szorstkich języków, pracujących lubieżnie wewnątrz kopuły stosu, a my patrzymy, stojąc dookoła, w zamyśleniu łykając piwo, ssąc papierosy, przysysając się wzrokiem do tego tajemniczego miejsca, które powoli zaczyna od środka rozświetlać się świętym blaskiem, aż wywróci się niby na lewą stronę, płomieniem na zewnątrz, a wnętrze ściemnieje gwałtownie na tle płomiennego pluszu obrastającego starannie ułożone gałęzie, ogień rośnie uparcie, bo co chwila któreś z nas nie może oprzeć się przemożnej pokusie sięgania po leżące tuż obok, porąbane na krwawe, żywiczne ochłapy gałęzie, usypisko żywcem rozczłonkowanych drzew.

piątek, 22 maja 2015

No Advice

Przez przypadek mam na biurku snop różowych, krągłych róż. 

Są dni, kiedy się boję, ale przecież przez większość czasu dryfuję na różanej chmurze. Trzeba zatrzymać jasne obrazy.

***


Jak ktokolwiek, kiedykolwiek mógł chcieć z tego zrezygnować, myślę, czuję, kiedy patrzę zza zasłony rzęs na głowę, skronie, wargi na moich wrzących piersiach, oświetlone ciepłem małej lampki. Tracę słuch. Tracę oddech. Dopiero, kiedy mnie wypuszcza, wynurzam się jak spod powierzchni wody. Wracam i łapię powietrze, oszołomiona, pokonana, miękka, lepka.

W nocy śnię ogromne, białe ryby, kołyszące się tuż przy betonowym brzegu. 

Rankiem słońce wdziera się do środka. Mój pokój ma jasne ściany, jasną podłogę, w jasnej pościeli naga skóra opalizuje i oślepia. Skradam się na palcach z grzebieniem lub majtkami, nie chcę go obudzić, jeśli jeszcze drzemie. Słońce zapala mu kosmyk włosów nad czołem, a ja na miękkich kocich łapkach tańczę. Jesteśmy krystaliczni. 

Lubię patrzeć na niego z daleka. Jak idzie z naprzeciwka albo jak odjeżdża na rowerze. Kiedyś mogłam go obserwować przez okno od Urzędniczej do Batorego. Wpijałam się łapczywie w szybę i wychylałam na przystankach, obserwowana z troską przez pozostałych pasażerów, wariatka z rozmazanym na ustach uśmiechem.

Jak ktokolwiek, kiedykolwiek mógł być z tego niezadowolony, stukam się w czoło ukradkiem, kiedy idę tuż, tuż za nim ryzykując, że jeśli zatrzyma się, zderzę się nosem z jego ciepłym karkiem. Otwieram usta ze zdumienia, bo nie mogę sobie poradzić z myślą, że ktoś chciał to odrzucić, komuś to nie pasowało, komuś to nie wystarczało, że ktoś chciał czegoś innego, że ktoś chciał coś ponad to.

Ja niczego więcej nie chcę.

czwartek, 14 maja 2015

Ship to Wreck

Wiem, że nadejdzie dzień, kiedy ty powiesz: "Wyjeżdżam."

Będziesz patrzył na mnie uważnie pociemniałymi oczami. Podskoczę pewnie i zaszczebiotam: "Do Radomia?", jak zawsze ucieszona, zachwycona tym nigdy nie tracącym uroku żartem, choć czuła będę, że nie, bo lód podejdzie mi do serca.

Więc ty powoli pokręcisz głową, a mury świata zawalą się z hukiem w asfaltowych obłokach tłustego pyłu.

Spytam jeszcze resztką sił, ostatkiem tchu, czy mogę jechać z tobą, ale ty zaprzeczysz ponownie. A moje serce stanie.


***



Jesteśmy z jednego plemienia: ludzi drogi.

Jesteśmy z jednego plemienia: ludzi drogi, choć nie przemierzam z plecakiem północnej Hiszpanii, choć nie podróżuję stopem przez szwajcarskie Alpy, chociaż nigdy nie byłam dalej niż przedmieścia Paryża. Jesteśmy ludźmi drogi, bo jesteśmy w drodze, bo taki jest stan umysłu.

Jesteśmy ludźmi drogi z wiecznie spakowanym plecakiem, bez adresu, bez domu, bez mienia. Jakby jedyny dom, jaki mam, to wielki plecak; za każdym razem, kiedy wspinając się na palce wyciągam go z szafy, czuję, że rozszerza mi się ciasna klatka żeber, że mogę wziąć oddech.

Wiem, że gdzieś już jest wyznaczony dzień, kiedy ptak mojego serca ucieknie z ciasnej klatki żeber. Wyfrunie ze mnie jaskółka serca i poleci za tobą, usiądzie ci na ramieniu i nigdy już do mnie nie wróci. Będę człowiekiem bez serca, bo pozwolę sercu odejść z tobą, oddam moje serce tobie, a ty poniesiesz je w kieszeni bluzy w świat szerszy niż pole widzenia.

Nie będę miała serca, bo pozwolę, żebyś zaniósł je innej kobiecie, serce ze wstążeczką na kruchutkiej szyi, z drżącym od najmniejszego ruchu pierzem.

A ja rozkruszę się w szary popiół i wiatr mnie rozniesie. Bez serca stracę wagę i wilgotność; zostanie ze mnie sama skórka, suchy wiórek, lżejszy od powietrza. Będę mówić: "Mnie nie ma", a przyjaciele będą zaglądać w puste oczy i błagać: "Wróć do nas, O. Gdzie jesteś, O.? Wróć do nas, nie odchodź".

A ja będę odpowiadać: "Mnie nie ma" i pogrążona w miękkiej ciszy będę przemykać pod ścianami, blisko cienia.

Ale jesteśmy przecież ludźmi drogi, a to oznacza: wiecznie spakowany plecak, bez adresu, bez domu, bez mienia. Droga mnie ukoi, przytuli i poniesie; bez serca to będzie słodki ciężar, nie więcej niż dwadzieścia jeden gramów plus skórzane buty, plus waga górskiego roweru, plus kilkudziesięciolitrowy plecak i  trekkingowe kije, skrzyżowane na plecaku jak wiedźmińskie miecze.


***


Chciałabym iść wstecz, by odsuwać się od tego piekielnego dnia, ale rzeka płynie zawsze tylko w jedną stronę.


wtorek, 14 kwietnia 2015

Porady #1

Podaję państwu niezawodny sposób, jak nie biegać:

wystarczy zapisać się na bieg, a potem nie biegać, żeby nie przeziębić się przed biegiem.



Po biegu wymyślę kolejny sprytny sposób.


Ale pedałuję z mozołem na starym dobrym druhu i myślę sobie, że biegaczem pozostaje się w sercu na zawsze, tak jak na zawsze w sercu jestem singlem, i bujam się na siodle wesoło czując dumę, że wiem, jak rozłożyć tempo, by po marnym górskim sezonie przebiec półmaraton bez przygotowania. Tęsknię!

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Sigh no more

Mam ciągle sny, że wojna podchodzi mi pod próg drzwi jak powódź.


Czytam ciągle, zachłannie, zwijam się nad płachtą gazety i w pewnym momencie widzę: "Mam za mało do stracenia, żeby się bać."


Proste? Proste.


***

Mam na imię Strach.
Ale wokół mnie jest więcej siły, niż mi się wydaje.

Wchodzę, witam się, ale P. od razu mówi: "Widziałaś ją? Coś z okiem." Więc wracam, bo minęłam się z nią w drzwiach, wyglądam przez szybę werandy: siedzi na progu, nastroszony kłębek, biała na czarnym. Śnieg już zaczyna sypać. Kiedy uchylam drzwi, wiatr wpycha do środka swój lodowaty łeb; miauczy zrzędliwie, ale cicho, kiedy delikatnie łapię ją pod pachami i unoszę na wysokość swojej twarzy. Zaskoczona, zapomina zamknąć prawe oko, jak potem będzie już je mrużyć, kiedy przysunę twarz do jej pochylonej głowy. Zielone oko pełne krwi.

Naciskam palcami miękkie miejsce wokół kości kolana. Badam ciekawie anatomię tępego bólu, który zagnieździł się w rozgrzanej i spuchniętej skórze. Całym ciężarem ciała wbiłam nieszczęsne kolano w sosnowy parkiet, pechowo posiadając kolano słabsze od miękkiego drewna. Najpierw wściekłość i wrzask, tupałam ranioną nogą, jakby krwiaka można było tym ruchem zrzucić na ziemię i z głowy. Ale potem straciłam oddech, wyobrażając sobie, że sześćdziesiąt kilogramów łupie o drewno ścianką kruchutkiej czaszki.

Noszę więc to krwiakowe kolano z przyjemnością jak order. Z wdzięcznością myślę o nim, że ono to przecież nie zęby. Ból jest cichy i łagodny jak kocie futro. Wczoraj dotykam jej ledwo czubkami palców; pochyla głowę zaciskając powieki tak, że mam jej malutkie czoło tuż pod brodą. Przyglądam się poszarpanemu uchu, długie minuty spędzając na ustaleniu, czy to płatek śniegu, czy lśniąca dziurka na wylot w płatku kociego ucha. Uwierzcie mi, dalej nie wiem. Jest taka maleńka, jak kocię; podnosi malutką stópkę i powoli, z wysiłkiem myje mikroskopijne paluszki. Porusza się powoli. Wieczorem będę oglądać jej zdjęcia sprzed miesięcy: jakby nosiła na nich głowę wyżej. Jakby postarzała się wczoraj o lata. Jest zdezorientowana, mówi P., pewnie nie widzi do końca wszystkiego. Pozwala się głaskać, mruczy chrapliwie, bo teraz ma taki głos. Kładzie się przy stole na krześle i starannie zwija; będzie się co kwadrans przekładać na drugi bok, zaspana i nieprzytomna, rozgrzana, chyba bolą ją stawy. Krzesło jest przysunięte do stołu, jakby uczestniczyła w rozmowie. Nachylam się nad nią: ciepło, zapach czystego kota, czysty kot pachnie ciepło jak pościel.

Zanim zadzwoni budzik, stoję we śnie na szczycie wzniesienia wśród biegających w pośpiechu ludzi, bo wojna płynie w tę stronę nieuchronnie jak fala przypływu, podnosi się poziom wojny kilometr po kilometrze. W tym śnie E. krzyczy w słuchawce telefonu, że skryła się w Zubrzycy Górnej, że tam wojna nie podejdzie, wstrzymana muskularnymi ramionami gór. W tym śnie wiem, co mam robić, ktoś silny mi towarzyszy, nie boję się tak, jak sobie to wyobrażałam: chwilę wcześniej trzymałam za włosy odciętą, rzucającą wciąż jeszcze przekleństwa głowę wroga jak węża i bez litości wcisnęłam ją pod własną kanapę; jak zdetonujecie bombę, mówię do niej, zginiemy wszyscy, ty też.

"Oglądałaś telewizję?", trafnie zgaduje S., kiedy wstukuję mu krótkie, urywane, chrapliwe smsy. To z niej płynie lęk jak jednokierunkową ulicą, dlaczego, do diabła, nie ma drugiego pasa ruchu, niech wraca, skąd przyszedł. Ciągle o niej myślę, od lata, od histerycznego dźwięku syreny w zapadającym zmroku Duszników Zdroju. Co zrobię, jeśli przyjdzie. Kiedy przyjdzie. Patrzę na A. w wysokiej ciąży, jak z wdziękiem, lekko porusza się, podnosi z krzesła. Nie wstawaj, A., krzyczymy wszyscy, nie wstawaj, to my podejdziemy do ciebie, ale A. nigdy nie czeka, jakby wypełniały ją chyba bąbelki.

Myślę o tym, jak ja mogę się bać, kiedy nie mam nic do stracenia. Mam miłość, ale moja miłość nie zna lęku. S. się nie boi niczego. Jeśli mam mieć zadanie, moim zadaniem jest: wychować się na człowieka bez lęku. Tak, mam dwadzieścia siedem lat, ale nie jest na to za późno, byleby nie zwlekać. Jeśli ona tu przyjdzie, jeśli będziemy brodzić w jej lodowatej kałuży i chłód przesiąknie przez buty, trzeba wyćwiczyć się w braku lęku. Jeśli mijają najszczęśliwsze dni mojego życia, muszę je w siebie złapać; wygrzewać się w ich blasku jak w słońcu, nie przegapić. Szczęście to funkcja umysłu, wie o tym U.; obudź się rano i pomyśl: dziękuję.

Widziałam wczoraj niezwykłe zjawisko: moja droga prowadziła wprost w ścianę czarnych chmur, w które patrzyłam pewnie i z ciekawością, nagle wysoko w górze dostrzegłam ruch - mnóstwo ogromnych śniegowych płatków wirujących w masach powietrza, unoszący się nad ziemią biały, ruchliwy tuman, który przepłynął nad moją głową, nie dotykając ziemi, wyraźny, potężny i niesamowity, i przewiany wiatrem pognał daleko poza granice widzenia.











wtorek, 17 marca 2015

Frozen

Jak wrócić. Jak wrócić gdzieś, gdzie się nie było osiem lat. Co powiedzieć. Jak się przywitać. Jak usiąść, jak się zachować, co zrobić z rękami.

Co zrobić z rękami.








Co zrobić z rękami.








czwartek, 12 marca 2015

Disc's not dead

Zawsze mówię o moim peryferyjnym krakowskim osiedlu, że mieszkam na krawędzi Dysku, jeden nieuważny krok i można spaść z krzykiem na grzbiety czterech słoni. Większość moich rozmówców łapie ten żart w mig. 

I oby zawsze tak było.

czwartek, 26 lutego 2015

Bring me a higher love

Ocieram się głową jak kot. 

Nie mogę tego opowiedzieć, bo nagle utraciłam głos. Mam związane palce. Mogę tylko szeptać. Zmrużone cztery rzędy jasnych rzęs. Życie całe na przestrzeni rozgrzanego prześcieradła, boję się ruszyć, by nie spłoszyć ciepła, przytajam się w pościeli jak maleńki ptak. Nic nie ważę, kiedy bierzesz mnie do rąk, jestem cała z pierza.




wtorek, 27 stycznia 2015

I won't be found

Zanim postawiłam stopę na jego nienajczystszym bruku, serce tysiąc razy chciało mi wyskoczyć z ciasnej klatki żeber. Strach. Strzały. Strzały.

A potem maleńki samolot przyniósł mnie na swoich skrzydłach do zalanej rzęsistym deszczem zielonej krainy i wrzucił w to miasto jak do gniazda.

Następnego ranka szliśmy mrużąc oczy przed oślepiającym blaskiem słońca wzdłuż bulwaru obramowanego jasnymi twarzami białych kamienic. Czuję się obywatelem świata, wypowiedział moją myśl jak zwykle S.

Jak w domu.

Od pierwszej chwili.







Paryż.