Przez maleńkie trójkątne okienko samochodu obserwowałam ze zmarszczonymi brwiami narastające wokół mnie zwały Krakowa, bezładne stosy domów, reklam i metalowych baraków na przedmieściach, umajonych bezładnie szyldami i zawilgoconymi złowieszczo, pomarszczonymi twarzami billboardów, z billboardów. Jeżyła się na mnie moja szara sierść mimowolnie, bezwolnie zaciskały się pięści, ale przecież jeszcze równo cztery godziny wcześniej stałam obramowana karmelowym drewnem altany i patrzyłam, jak ciepły, miękki deszcz zasnuwa wilgotną pajęczyną ciemne gałęzie drzew.
A jeszcze wcześniej...
***
Zaczęło się zupełnie niewinnie, jak zwykle, było jeszcze prawie zupełnie jasno, powoli, leniwie, niechętnie nieomal przenosiliśmy pojedyncze przedmioty w stronę prawie idealnego okręgu, przechylaliśmy puszki, rozsypywaliśmy na trawie naczynia, jeszcze się ociągając, jeszcze nie przeczuwając, że i tak spadnie na nas ten święty szał, bo i dlaczego miałby nie dopaść nas tym razem, skoro zawsze ogarnia każdego, kto tylko jest świadkiem przyłożenia niewinnej zapałki do dziewiczego stosu, ktoś wykonał ten pierwszy ruch, ktoś inny zwijał ze śmiechem stare gazety w doskonałe kształty geometryczne i skrupulatnie rozmieszczał na wielu piętrach gęsto rozwidlonego, pierzastego długimi igłami sosen stosu, najpierw szary dym, potem biały dym, kiedy zapadła już decyzja, że bucha płomień, już na dobre, w jednym miejscu łamiąc horyzontalne struktury nałożonych na siebie warstwami gałęzi, wprowadzając dziki, tańczący, pionowy akcent, wysmukły i wiotki i wietrzny, bo niebo od zachodu zasunęła już czarna przesłona gęstych chmur. Ogień opada jak woda, jakby jego poziom ktoś wyrównał ostrym nożem, ale nie gaśnie już, bo nałożyliśmy gałęzi napęczniałych od słodkiej żywicy, którą ogień wylizuje łapczywie z sykiem i chrzęstem jakby tuzina szorstkich języków, pracujących lubieżnie wewnątrz kopuły stosu, a my patrzymy, stojąc dookoła, w zamyśleniu łykając piwo, ssąc papierosy, przysysając się wzrokiem do tego tajemniczego miejsca, które powoli zaczyna od środka rozświetlać się świętym blaskiem, aż wywróci się niby na lewą stronę, płomieniem na zewnątrz, a wnętrze ściemnieje gwałtownie na tle płomiennego pluszu obrastającego starannie ułożone gałęzie, ogień rośnie uparcie, bo co chwila któreś z nas nie może oprzeć się przemożnej pokusie sięgania po leżące tuż obok, porąbane na krwawe, żywiczne ochłapy gałęzie, usypisko żywcem rozczłonkowanych drzew.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz