czwartek, 20 sierpnia 2020

Od Lądka Zdroju po Srebrną Górę, czyli Singletrack Glacensis cz. 2




Dzień trzeci - Lądek Zdrój (Konradów) - Złoty Stok - 72 km

Rano czekał mnie przejazd z Konradowa, gdzie nocowałam, do Lądka-Zdroju, gdzie znajdują się  kolejne pętle Singletrack Glacensis. Koleżanka poleciła mi jednak Zamek na Skale w pobliskich Trzebieszowicach i szczęśliwie załapałam się tam na kawę i szarlotkę w hotelowej restauracji (co nie jest takie oczywiste na wsi w dzień powszedni). Ten późny start rozleniwił mnie na kilka kolejnych godzin, a plan tego dnia miałam dość ambitny, bo wiedziałam, że to ostatnie chwile słonecznej pogody. Z Konradowa do Lądka udało się przejechać naprawdę przyjemnie, omijając główną drogę. Nie pamiętam, czy byłam wcześniej w Lądku - mogło to być na studenckich praktykach terenowych - więc oczarował mnie z miejsca tak, jakbym widziała go po raz pierwszy. Kocham uzdrowiska i ich atmosferę! Pijalnia wody, kąpiele zdrowotne i dancingi o 17:00. A nade wszystko architektura uzdrowiskowa!


Może z powodu omamienia urokiem willi, mimo trzymania nosa w Trailforksie, pogubiłam się i chcąc nie chcąć przejechałam też Pętlę Zdrój (7,1 km/217 m przewyższenia), której nie planowałam i miałam w tym słuszność. Jej podjazdowy odcinek jest bardzo familijny - nieco inny charakter ma krótka część zjazdowa, która naturalnie łączy się ze zjazdem z kolejnej pętli - Trojak (6 km/165 m przewyższenia). Z Trojakiem mam problem: jest wysypany tym koszmarnym, szarym i ponurym żwirem, a jego odcinek podjazdowy, chociaż skonstruowany poprawnie, nie zapewnia naprawdę żadnych widoków ani atrakcji. Za to zjazd jest zupełnie inny - poza tym nieszczęsnym żwirem, flow na tym odcinku jest bez zarzutu, są głazy (my w Małopolsce nie mamy głazów, dlatego je fetyszyzuję!), mostki i naprawdę dobra prędkość. Tylko ten podjazd straszy... Na koniec Trojaka dołączcie bardziej naturalny odcinek zjazdowy Zdroju, nie gubiący płynności. Ale żeby sobie nie zepsuć smaku, nie wjeżdżajcie na Zdrój Outro, bo to raczej plac zabaw z dość ekscentrycznie usypanymi stolikami. Zatrzymajcie się lepiej na deptaku i pojedźcie usiąść w którejś z pięknych lądeckich kawiarni... albo zmierzcie się jeszcze raz z tym nieurodziwym podjazdem na Trojak (bo to zarazem nazwa wzniesienia, na którym usytuowano singletracki).

Oczarowana Lądkiem, zaryzykowałam obiad, mimo że na horyzoncie zbierały się całkiem czarne i groźne chmury. Nic z nich jednak jeszcze tego dnia nie spadło, a ja uzupełniwszy siły ruszyłam w stronę słynnej już Pętli Orłowiec (22.9 km/600 m przewyższenia). Słynna dlatego, że dobrze wspomina ją chyba każdy, kto miał okazję tutaj zawitać. Mnie czekała w wersji de luxe, po pierwsze z powodu obfitego kwitnienia naparstnicy, która umaiła mi drogę, a po drugie: odcinek podjazdowy Orłowca musiałam zrobić dwa razy, by raz zjechać. Ale jak dobrze, że nie przyszło mi do głowy odpuścić tego zjazdu i ruszyć od razu do Złotego Stoku! Orłowiec to naprawdę przyjemny flow, częściowo już o nieco naturalnym charakterze. Obecnie jest w remoncie do 1 sierpnia, bo trasa ucierpiała mocno od lipcowych deszczów, ale na pewno jest to pętla warta odwiedzenia, długa i oferująca zarówno satysfakcjonujący podjazd, jak i zjazd.




 

Po ponownym wymieleniu podjazdu czekał mnie jedyny w całym kompleksie odcinek dwukierunkowy - Dwie Przełęcze (2.50 km / 62 m lub 93 m przewyższenia) - w stronę Złotego Stoku. A dalej zjazd pętlą o nazwie, jakżeby inaczej, Złoty Stok (11.8 km / 500 m przewyższenia). Początkowo nawet przyjemna, im bliżej miasta Złoty Stok okazywała się coraz bardziej... rozsypana. Jest jedno widokowe miejsce, ale jednocześnie jest to miejsce najbardziej zabałaganione, więc niestety nie zrobiło na mnie miłego wrażenia. Może to już zmęczenie, bo tego dnia zrobiłam najwięcej kilometrów, ale zarówno pętla, jak i sam Złoty Stok nie przypadły mi do gustu i z ulgą zaległam w łóżku w pensjonacie.




Dzień czwarty - Złoty Stok - Bardo Śląskie (Ławica) - 50 km

Smutny Złoty Stok

I tutaj od rana zaczęła się mniej przyjemna część mojej wyprawy, gdyż zgodnie z prognozami ulewa powitała mnie tuż za progiem o 8:30. Dobrze, że czekał mnie odcinek podjazdowy, bo mogłam się rozgrzać, ale niestety woda zalewająca mi oczy, plecak i buty to nigdy nie będzie coś, co podnosi moje morale. Deszcz ustał na czas jakiś na Przełęczy Jaworowej, pozwalając na w miarę sprawny przejazd zjazdowych odcinków Pętli Złotej (8.7 km / 263 m) i Pętli Chwalisław (9.9 km / 335 m). Tych pętli nie miałam w planie oglądać w całości i nie brakuje mi tego, bo nie były nazbyt płynne ani widokowe, chociaż Chwalisław dość dobrze zapadł mi w pamięć, ale od razu ochrzciłam go w myślach raczej pętlą turystyczną, ze względu na mało płynny charakter i sporo utrudnień poprzerastanej trawą nawierzchni. Sprawiał przyjemność, o ile nie oczekiwało się od niego gładkości na miarę innych odcinków.


Pętla Złota

Inne plany miałam wobec Pętli Kłodzkiej i Łaszczowej - te chciałam przejechać w całości, co oznaczałoby dla mnie podjeżdżanie ich dwa razy, tak jak Orłowca. Niestety pogoda postanowiła skutecznie mnie zniechęcić i gdy tylko weszłam pod wiatę na Przełęczy Kłodzkiej, oberwała się chmura.

Pętla Chwalisław
Żałuję, bo Kłodzka i Łaszczowa robią dobre wrażenie - są długie, ale urozmaicone, szybkie, choć nawierzchnia tutaj nie jest już tak gładka, jak pętlach z początku mojej wycieczki. Chyba się nie mylę w swoich podejrzeniach, że to starsze, wcześniej wybudowane trasy, więc naturalne procesy ingerują w ich nawierzchnię i coraz mocniej upodabniają do leśnego szlaku. I dobrze! W deszczu jednak musiałam jednak jechać ostrożniej, a woda chlupocząca w butach jednak jest zabawna tylko przez krótką chwilę. Akurat jechałam tuż przed wykoszeniem pętli, więc wysokie trawy pełne wody, o które cały czas się ocierałam, szybko i skutecznie mnie przemoczyły. Szkoda!




Widok z Pętli Łaszczowa

Obryw skalny w Bardzie - bardzo chciałam to zobaczyć!



Ostateczną decyzję podjęłam w Bardzie, gdzie ściana wody chlusnęła z nieba dokładnie w momencie, gdy przekroczyłam próg pizzerii. Choć po tym, jak skończyłam obiad, słońce jeszcze nieśmiało się pokazało, ja już jednak postanowiłam zrobić sobie dłuższą wieczorną przerwę i malowniczą drogą przez łany zbóż pełne chabrów, z widokiem na góry, popedałowałam w stronę Pałacu Ławica na nocleg.

Opustoszałe Bardo





Dzień piąty - Ławica - Srebrna Góra - 37 km

Z pałacem trudno się było rozstać (to śniadanie!), więc na trasę wyruszyłam dopiero około 10:00 rano. Co więcej, postanowiłam ją sobie skrócić, nie wracając już do Barda, a podjeżdżając na Przełęcz Wilczą najprostszą drogą z Ławicy. Miałam szczęście złapać jeszcze kilka fajnych widoków, a sam podjazd obudził mnie skuteczniej niż kawa.



Z Przełęczy Wilczej dołożyłam jeszcze odcinek nie będący trasą Singletrack Glacensis, a pomarańczową trasą Strefy MTB Sudety prowadzącą z Przełęczy do Srebrnej Góry. W ten sposób możecie łatwo dojechać i dołożyć do wyprawy trasy enduro Srebrna Góra - choć ja już nie skusiłam się na nie tym razem... Musiałam zdążyć na pociąg do Wrocławia odjeżdżający z Barda.





Udało się jednak "domknąć" moją symboliczną klamrę: dojechałam do Srebrnej! Teraz czekał mnie tylko powrót na Przełęcz Wilczą i ostatni odcinek Glacensis: zjazd Pętlą Wilczą (całość 25.3 km / 733 m przewyższenia) w stronę Barda. Deszcz nie chciał mi jednak odpuścić i ulewa, która rozszalała się nad Wilczą tego wczesnego popołudnia, przypominała deszcz równikowy. Ponieważ wolałam mieć pewność, że nie spóźnię się na pociąg, kontynuowałam zjazd w tych piekielnych strumieniach, ale musicie uwierzyć mi na słowo, bo zdjęcie nie oddałoby nawet tego wrażenia. Z pewnością było to doświadczenie niezwykłe, bo kto by mnie w innych warunkach zmusił do takiego wariactwa?

W Bardzie starczyło czasu na szybki i ratujący życie obiad w barze mlecznym i na uroczym, chabrowym dworcu wsiadłam w pociąg powrotny.

Błękitny peron w Bardzie


Glacensis w wersji turystycznej - warto czy nie warto?

Oczywiście, że warto! O ile macie ochotę zobaczyć Ziemię Kłodzką z takiej perspektywy, dajcie się Glacensisowi poprowadzić przez jej najciekawsze miejsca. Jeśli chcecie, przejazd możecie rozłożyć na więcej dni, by mieć czas na obejrzenie również nierowerowych atrakcji tego regionu: twierdz w Kłodzku i Srebrnej Górze, kopalni w Złotym Stoku, pijalni wód mineralnych w uzdrowiskach, spływ pontonowy Nysą Kłodzką czy czego jeszcze dusza zapragnie.

Jeśli wybierzecie mój styl przejazdu, czyli z plecakiem z miejsca na miejsce, to postarajcie się, by bagaż zbytnio nie obciążał Was, ani Waszych rowerów - minimalizm preferowany. Będziecie mieli więcej frajdy ze zjazdu, a podjazdy nie zniszczą urlopu. Pamiętajcie o zaopatrzeniu - chociaż pętle zaczynają się zazwyczaj w pobliżu miejscowości, to jadąc ciągiem od pętli do pętli będziecie mieli dłuższe przerwy w dostępie do sklepów. Na przykład od Międzylesia do Międzygórza nie napotkałam sklepu przez cały dzień, podobnie na odcinku Lądek-Zdrój-Złoty Stok i Złoty Stok-Bardo Śląskie. Oczywiście warto pamiętać, że w przypadku kryzysu można poprosić o wodę w którymś z pobliskich domów - nawet, jeżeli odmówią Wam w pierwszym, to na pewno dadzą w drugim lub kolejnym (na odcinku Złoty Stok - Bardo nie ma jednak nawet domów).

Oczywiście, jeżeli macie samochód, to możecie po prostu podjeżdżać na wybrane parkingi i pętlować, co rozwiązuje nie tylko problem z bagażem i zaopatrzeniem, ale przede wszystkim nie stawia Was przed decyzją, które z odcinków pominąć, a które - pokonywać dwukrotnie... Ale przecież kochamy przygody, rajt?


Zdjęcie dzięki uprzejmości przygodnych rowerzystów dobrze pokazuje rozmiar bagażu dźwiganego na grzbiecie






A które pętle szczególnie polecasz, Żbiku?

Wybór jest oczywiście subiektywny, ale jeśli zastanawiacie się, co szczególnie warto zobaczyć między Międzylesiem a Srebrną Górą, to wymieniam w punktach:

  • Pętla Jodłów - najlepsze widoki na Kotlinę Kłodzką!
  • Pętla Pod Śnieżnikiem (zjazd) - króciutka, ale bardzo przyjemna
  • Pętla Stronie Śląskie (zjazd) - płynna, szybka i łatwa
  • Pętla Rudka - krótka, ale intensywna
  • Pętla Orłowiec - długa, dość "naturalna", w górnej części widokowa
  • Pętla Łaszczowa (zjazd) - mocno zakręcona i z przystankiem na punkt widokowy Obryw Skalny w Bardzie Śląskim na trasie.
A jeśli szukacie nieco mocniejszych wrażeń, nie zapomnijcie też o Milky Wayu w Bike Parku Czarna Góra i o trasach w Srebrnej!

Obiecałam jeszcze napisać, dlaczego uważam mój kierunek - od Międzylesia do Srebrnej Góry lub Barda - za lepszy: głównie ze względu na dzień czwarty, który w większości układa nam się zjazdowo. Gdybyści wyruszali z Barda, czekałyby Was 4 podjazdy (Łaszczowa, Kłodzka, Chwalisław i Złota), które nie wydają się być szczególnie atrakcyjne, za to w moim przypadku układały się w dłuższy zjazd do Barda (chociaż Kłodzka akurat jest chyba bardziej zjazdowa w tym przeciwnym kierunku, ale na części, którą jechałam ja, też znalazły się okazje do odpoczynku od pedałowania). Jadąc w drugą stronę, trzeba by jeszcze kombinować, jak dobrze wpleść w wycieczkę odcinek zjazdowy pętli Stronie i Pod Śnieżnikiem, oba warte uwagi, a zjazd Milky Wayem cofnąłby Was z powrotem do stóp Czarnej Góry - a i tak musielibyście skorzystać z wyciągu, by trafić na jego początek lub dołożyć pięciokilometrowy odcinek dojazdowy na Czarną Górę (Pętla Międzygórze będzie omijać szczyt). 


wtorek, 28 lipca 2020

Od Międzylesia do Srebrnej Góry po Singletrack Glacensis, czyli wokół Kotliny Kłodzkiej cz. 1

Odkąd pierwszy raz parę miesięcy temu zobaczyłam film z przejazdu którejś z pętli Singletrack Glacensis, nabrałam ogromnej ochoty na odwiedzenie Dolnego Śląska na rowerze. Chciałam to zrobić już w kwietniu, ale sami-wiecie-co stanęło mi na drodze. Potem w czerwcu udało się wybrać na cztery dni w Sudety Zachodnie, ale zabrałam Canyona i cele wyjazdu były nieco inne. Canyon zresztą wtedy spisał się bardzo dobrze, może poza pomysłem przejechania jednej z tras Strefy MTB Sudety... Tam lepiej sprawdziłby się hardtail i to właśnie Hrabiego Solo wyszykowałam na lipcową wyprawę na Singletrack Glacensis.


O projekcie

Realizowany od 2015 pomysł na oplecenie Ziemi Kłodzkiej siecią tras rowerowych typu singletrack nie ma żadnego odpowiednika w innym regionie na tak dużą skalę. To około 260 km (licząc z łącznikami szutrowymi i asfaltowymi) tras zaplanowanych i wybudowanych od Jagodnej po Srebrną Górę, układających się w stosunkowo nieprzerwaną linię wokół Kotliny Kłodzkiej. Ten układ właśnie zainspirował mnie do pomysłu przejechania ich jednym ciągiem z plecakiem, choć od razu muszę zaznaczyć, że lepiej się one nadają do pętlowania, czyli zaczynania ich i kończenia w tym samym miejscu - na parkingu, zgodnie z ich pierwotnym przeznaczeniem. Mają jednak spory potencjał turystyczny, bo wyznajczają nam naturalnie drogę przez najciekawsze ośrodki Sudetów Wschodnich, takie jak Międzygórze, Stronie Śląskie, Lądek Zdrój, Złoty Stok i Bardo Śląskie, a także dwie świetne rowerowe miejscówki: Czarną Górę i Trasy Enduro by Kellys w Srebrnej Górze. Brzmi dobrze? Jak dla mnie tak!


Logistyka i szczegóły techniczne wyjazdu

Nie miałam wątpliwości, że na Glacensis zabieram lekkiego hardtaila i miałam w tym absolutną rację. Zagęszczenie podjazdów, które musiałabym pokonać na rowerze enduro, prawdopodobnie przyprawiłaby mnie o załamanie nerwowe już drugiego dnia i odesłałabym Canyona do domu paczkomatem. Postanowiłam jednak Hrabiemu Solo (Rose Count Solo) dodać nieco animuszu i wstawiłam mu regulowaną sztycę, którą dawno miałam już w planie, a odkąd mam Canyona, uważam za wydatek właściwie niezbędny. Koszt spory, ale frajda i użyteczność ogromna.

Wierny Evoc
Jechałam jak zwykle z moim 18-litrowym plecakiem Evoc FR, który nie jest najlżejszym i najbardziej pakownym bagażem, ale sprawdza się przy odpowiednim minimalizmie garderoby. Jedyne, czego nie zabrałam i trochę mi tego brakowało, to ochraniacze - co prawda nosiłabym je do lycry, ale na zjazdach i na tym ponurym żwirze, który najczęściej pokrywa trasy Glacensis, dodałyby pewnie odwagi. Choć z drugiej strony: przejazd solo i z napchanym plecakiem i tak wymuszał na mnie ostrożność, więc może dobrze się stało, że nie było okazji do dodawania gazu.



Dzień pierwszy: od Międzylesia do Międzygórza - 57 km

Właściwie na chybił-trafił wybrałam kierunek do Srebrnej Góry, mając w planie zakończyć lipcowy trip w tym samym miejscu, co czerwcowy (Singletrack pod Smrkiem - Pasmo Rowerowe Olbrzymy - Trasy Enduro Srebrna Góra). Nic nie stoi na przeszkodzie, by wybrać się w drugą stronę i zacząć na przykład w Bardzie Śląskim lub Srebrnej Górze, chociaż jest kilka szczegółów, które przemawiają za "moim" kierunkiem. Ale to na koniec.


Ja zdecydowałam się zacząć od bardziej wysuniętego miejsca na mapie względem Wrocławia, a trudno o bardziej wysunięte w Kotlinie Kłodzkiej niż Międzylesie. Dostałam się tam pociągiem kursującym do czeskiego Lichkova - w ciągu dnia znajdziecie kilka połączeń Kolei Dolnośląskich i pociągów Regio. Ponieważ w urlop wcięły mi się wybory, postanowiłam jechać tylko te pętle, które są stosunkowo blisko siebie w jednym łańcuchu, dlatego nie atakowałam usytuowanej w Górach Bystrzyckich Jagodnej, chociaż to skądinąd jedno z moich najukochańszych miejsc w Sudetach. Miałam na to 4 i pół dnia, bo najpóźniej o 15:00 musiałam z Barda ruszyć do Wrocławia i przesiąść się na pociąg do Krakowa.

W Międzylesiu czekała na mnie pętla o zaskakującej nazwie Międzylesie (10,2 km długości/199 m przewyższenia - w nawiasach podaję całkowite długości pętli ze strony Singletrack Glacensis, nawet jeżeli jechałam tylko pół). Zaczyna się i kończy dokładnie w tym samym miejscu, nieco powyżej stacji PKP. Widać, że jest nowiusieńka, wysypana w całości szarym żwirem. Wije się po zboczu w lesie (między-lasem, he he!), jest programowo wyposażona w bandy i mostki, podjazd jest odpowiednio rozłożony, zjazd jest... Zjazd jest. Ponieważ podobno każda gmina sama buduje swoje trasy, to mogą się one nieco od siebie różnić jakością wykonania. Międzylesie jest na pewno dobra do ćwiczenia łydy, ale są w niej miejsca, które wybijają z rytmu na zjeździe i odbierają punkty za całokształt (głębokie rowy w kształcie niemal litery V, które przejeżdża się zwyczajnie nieprzyjemnie). Niestety nie jest też widokowa.


W samym miasteczku nie spodziewającie się kawy przed 12:00 (obie restauracje nie otwierają się przed tą godziną, ale mrożoną kawę z automatu znajdziecie w cukierni - ostrzegam, że nie testowałam!), jest za to kilka sklepów i zamek do samodzielnego zwiedzania. Zainteresowanym zwiedzaniem polecam ten wpis mojej ulubionej Podróże po kulturze o mniej znanych atrakcjach Ziemi Kłodzkiej. Z Międzylesia malowniczą drogą przez pola oraz miejscowość Szklarnia udałam się na Pętlę Jodłów, zaliczając po drodze dość spory podjazd.

Ostatni rzut oka na Międzylesie

Na Pętlę Jodłów  (13,1 km/272 m w górę) zajechałam trochę od tyłu, więc najpierw musiałam pokonać odcinek podjazdowy, a raczej powrotny na miejsce startu, czyli parking w okolicy Ośrodka Górskiego Ostoja w Jodłowie. Nie zmartwiło mnie to jednak wcale, bo odcinek dojazdowy na miejsce startu to jedna z najpiękniejszych dróg przez pola, jakie poznałam! A zważając na moje wieloletnie doświadczenie włóczykijskie, to widziałam tych łąk, pastwisk i przydrożnych kapliczek całkiem sporo. Dobra wiadomość dla nieskołowanych jest taka, że to jednocześnie niebieski szlak pieszy i uwierzcie mi, bardzo chcecie się nim przespacerować.

Krowy na tle Trójmorskiego Wierchu

Po niecałych 5 kilometrach docieramy do parkingu, gdzie zaczyna się zjazd Pętli Jodłów (8 km), kończy i zaczyna Pętla Ostoja (13,9 km/311 m przewyższenia) oraz szlak pieszy na Trójmorski Wierch z wieżą widokową (och, jak mnie kusił!). Niestety, wbrew wielkiej drewnianej tablicy, nie znajdziecie tam żadnej kawy czy herbaty, bo przynajmniej w tym roku schronisko Ostoja jest zamknięte na głucho, a na drzwiach kredą widnieje wielki napis "PTASIA GRYPA". Nie pozostało mi nic innego, jak ruszyć w dół słynnego już odcinka Jodłów. I to jest sztos! W skali Glacensisu ten odcinek jest oznaczony jako "trudny", trzeba jednak wziąć poprawkę, że trasy Glacensisu są naprawdę przystępne, wygładzone i zdecydowanie celujące w szeroką grupę rowerzystów MTB, więc nie oznacza to szczególnych trudności dla rowerzysty obeznanego z górskim terenem naturalnym. Wszystko oczywiście zależy też od prędkości przejazdu, a akurat Jodłów pozwala się rozpędzić i pobawić, a do tego serwuje najlepsze widoki z całego zestawu Glacensisów, które przejechałam.


Ta droga <3
Po przejechaniu z radością odcinka zjazdowego czekała mnie przyjemność przejechania powtórnie tego pięknego odcinku przez pola i powrót na parking, gdzie ruszyłam w stronę Międzygórza za pomocą jednej części Pętli Ostoja. To łagodna i łatwa droga przez górski las, która nie przysporzy żadnych problemów - żałuję, że nie miałam sił na objechanie jej w dwie strony, ale marzyłam już o obiedzie w Międzygórzu. Do samego Międzygórza doprowadza zjazdowy odcinek Pętli pod Śnieżnikiem (7,8 km/218 m przewyższenia), który mimo swojej skromnej długości sprawia naprawdę dużo frajdy, fajnie bujając i pozwalając na płynny zjazd. Z chęcią wróciłam tam po obiedzie nad wodospadem Wilczki i już na lekko po meldunku w pensjonancie objechałam jeszcze odcinek podjazdowy tej pętli, by jeszcze raz zjechać sobie te miłe zakręty Pętli pod Śnieżnikiem. Ochrzciłam ją nawet mini-Twisterkiem, ale naprawdę mini, więc proszę, nie bierzcie sobie tego do serca i nie zwalajcie się do Międzygórza ze swoimi Hailami i Reignami!

Mosteczek na Pętli Pod Śnieżnikiem
Samo Międzygórze natomiast nazywane jest nie bez powodu Perłą Sudetów - to wieś przepięknie wtulona w Masyw Śnieżnika, o zachowanej jeszcze, alpejskiej w charakterze architekturze, z wyjątkowo malowniczym wodospadem rzeki Wilczki i szlakami prowadzącymi na Śnieżnik. Warto odwiedzić ją również bez roweru i zanurzyć się w tym klimacie nieco tylko zakurzonego uzdrowiska, póki jeszcze nie wszystko świeci się chromowanymi poręczami i nie jest wymalowane na biało jak wszystkie wnętrza z Instagrama. Dojeżdża PKS z Kłodzka.



Dzień drugi: Międzygórze - Stronie Śląskie (Konradów) - 66 km

W dniu, kiedy ja startowałam z Międzygórza, czyli 14 lipca 2020, Pętla Międzygórze (29 km/782 m w górę) łącząca tę wieś i trasy wokół Stronia Śląskiego nie była jeszcze oficjalnie oddana do użytku i chociaż ciekawość była dojmująca, pojawił się inny pomysł na ten dzień. Wiedziałam, że chcę dostać się na Czarną Górę i zjechać z niej Milky Wayem, trasą należącą do kompleksu Bike Park Czarna Góra, ale uzgodnioną w ramach projektu Singletrack Glacensis. Tego dnia postanowił do mnie dołączyć Sergiusz, którego obserwuję chyba od początku mojej obecności na Instagramie, czyli ponad dwa lata - dojechał on rowerem do Międzygórza z Kłodzka, czyli 30 km w jedną stronę, co przynajmniej nieco wyrównywało nasze kondycyjne szanse. Podpowiedział też, którym szlakiem dostaniemy się najłatwiej do schroniska na Śnieżniku i około 10:30 wyruszyliśmy w górę.

To ja, niechcący wbijająca QOMa na podjeździe na Halę...

Hala Śnieżnicka i nadciągający turyści

Znacie mnie już pewnie i wiecie, że ostatnia rzecz, z jakiej słynę, to średnia prędkość przejazdu, więc tylko dzięki towarzystwu Sergiusza na Halę Śnieżnicką dostaliśmy się całkiem żwawym tempem. Zrezygnowaliśmy z wynoszenia rowerów na szczyt (choć mnie kusiło) i dalej ruszyliśmy przepięknym czerwonym szlakiem przez Żmijowiec z widokami na wszystkie strony świata. Na krótko odbiliśmy, by obejrzeć Mariańskie Skały (warto) i dość szybko stanęliśmy u stóp stromego wypychu pod końcową stację kolejki na Czarną Górę.

Nie mam niestety materiału z przejazdu Milky Wayem, ale musicie uwierzyć mi na słowo, że to naprawdę doskonała zabawa - choć bardziej wymagająca niż trasy Glacensis. Milky Way wyłożony jest cudnymi białymi głazami, w górnej części widokowy i poprowadzony z rozmachem - cieszyłam się jak dzieciak! Co prawda wyróżniałam się na tle uzbrojonych po zęby, a raczej po szczęki kasków rowerzystów enduro i downhill, na moim rekreacyjnym hardtailu, w lycrze i bez żadnych ochraniaczy, a do tego z ogromnym garbem napakowanego do pełna Evoca, ale to tylko dodawało niezwykłości temu zjazdowi, bo nie sądzę, by Hrabia Solo miał jeszcze kiedykolwiek okazję trafić do bike parku. Na dole zjedliśmy obiad w Karczmie Puchaczówka i ruszyliśmy jeszcze zobaczyć pewne miejsce spoza tras Glacensis, ale bardzo warte uwagi - Skowronia Góra, położona całkiem bliziutko planowanej Pętli Międzygórze i z obłędnymi widokami na całą Ziemię Kłodzką. Spójrzcie sami!


Droga do nieba!
W centrum Czarna Góra z masztem, a za nią - Śnieżnik
Mnie zachwyca.


Pętla Rudka
Na Skowroniej Górze pożegnałam Sergiusza, który ruszył do Kłodzka, a ja ruszyłam na spotkanie z pierwszą tego dnia trasą Glacensis. Był nią zjazdowy odcinek Pętli Stronie Śląskie (22,4 km / 735 m przewyzszenia) i od razu się w nim zakochałam! Wysypany białym żwirkiem świetnie pasował do Milky Waya i oferował fajny, płynny i szybki zjazd. Polecam bardzo! Jestem tym bardziej ciekawa odcinka podjazdowego, który niestety wypadł z planu z powodu Skowroniej Góry (ale niczego nie żałuję!), za to dzięki sprawnemu przejazdowi w pierwszej połowie dnia starczyło mi czasu na dojazd i objazd całej Pętli Rudka (8,9 km/250 m przewyższenia). I ona też jest świetna! Odcinek podjazdowy przywiódł mi na myśl świeradowski Zajęcznik, a zjazd był stasyfakcjonujący, szybki, dobrze wyprofilowany i trochę urozmaicony głazami. W dolnym odcinku nieco zwichrowały go deszcze, ale pętle siłą rzeczy nabierają z czasem bardziej naturalnego charakteru i nie uważam tego za wadę. Z Rudki zapamiętałam jeszcze rustykalne bandy i naprawdę nie ma lepszego określenia na ich charakter - ale zdjęć nie mam, musicie przyjechać zobaczyć je sami :)

Koniec Pętli Stronie Śląskie
Po tradycyjnym popasie pod sklepem ruszyłam na nocleg pieszym szlakiem do cudnego Konradowa, gdzie o zachodzie słońca trafiłam do Starej Plebanii, niesamowitego miejsca z serdecznym gospodarzem, które szalenie polecam. Szukajcie ich na Bookingu, rezerwujcie noclegi, bo to naprawdę wyjątkowe, zaczarowane miejsce!










Stara Plebania w Konradowie - budynek z prawej pochodzi z połowy XIV wieku!

poniedziałek, 22 czerwca 2020

18 litrów na tydzień, czyli jak zapakować się na rowerowy wyjazd

Padło pytanie o pakowanie! To jest ciekawe, bo o ile podróżuję z plecakiem od 8 lat, to przesiadka na włóczęgi rowerowe zmusiła mnie do jeszcze większej optymalizacji. Udowodniła, że zamiast w 35 litrów na 3-4 dni potrafię się spakować w... 18!

Od razu powiem, że nie jestem ani ekspertem z kategorii ultralekko - tutaj odsyłam do największego specjalisty w temacie, jakiego znam, czyli Łukasza Supergana - ani nie podróżuję z namiotem i kuchenką. Nie śpię w terenie z wielu względów: kwestie bezpieczeństwa w samotnej podróży, nietolerancja chłodu i awersja do dźwigania, więc póki mogę sobie pozwolić na noclegi w komfortowych warunkach, nie widzę najmniejszego powodu, by z nich nie korzystać. Chociaż hamak marzy mi się już od roku!

Na typową wyprawę z sakwami na bagażniku i namiotem wyruszyłam raz i wiem, że wolałabym już nie ciągnąć za sobą takich ilości bagażu. Ale na pewno wyposażę Eskera w ze dwie sakwy w najbliższym czasie na dłuższe wycieczki.

Moje solo podróże muszą być na lekko, ale sprzęt przede wszystkim powinien być sprawdzony i dopasowany do moich możliwości finansowych. Nie ma sensu kupować turbodrogiej rzeczy, która np. skradziona w schronisku zostawiłaby po sobie wieloletni kredyt do spłacenia. Ale zawsze i wszędzie sprawdzają się podstawowe zasady minimalizmu: lepiej mieć dwie świetne koszulki i użytkować je na zmianę, niż dziesięć tanich egzemplarzy, bo chcieliście "zaoszczędzić".

Sakwy... Na razie do tego nie wracam, ale kto wie :)



Bagaż i litraż na kilometraż


Pakuję się w plecak 18-20 litrów na 3-4 dni, spokojnie mogłabym tak jechać i kilka tygodni, aż do zmiany pory roku i temperatur. Zasada jest prosta: mam 2 lub 3 komplety odzieży i bielizny, licząc ten, który mam na sobie, i stosuję je wymiennie: w jednym jadę, drugi zakładam po prysznicu, a brudny trafia do ręcznego prania. To wręcz rytuał: najpierw ogarniam siebie, potem odzież, która schnie przez noc i rano albo trafia do plecaka, albo w przypadku niedoschnięcia - schnie po prostu na moim grzbiecie.

Wybieram plecak, bo komfortowo się z nim czuję, ale to kwestia indywidualna: wiele osób woli przerzucić bagaż na rower, by zachować suche plecy, ja natomiast w przypadku konieczności pchania lub dźwigania roweru (np. wkładając go do pociągu) wolę go nie obciążać. Musicie przetestować to sami na sobie, bo plecak czasami może powodować nie tylko dyskomfort termiczny, ale spinanie się i ból mięśni karku czy grzbietu.

Obecnie jeżdżę z plecakiem Evoc FR Trail w rozmiarze S (o pojemności 18 litrów - większe rozmiary mają o 2 lub 4 litry więcej) - jest to plecak do typowo górskiej jazdy rowerem, wyposażony w ochraniacz kręgosłupa oraz kieszenie i mocowania do sprzętu, kasku czy ochraniaczy na kolana. Nie jest może zaprojektowany do wielodniowych włóczęg, ale odpowiednio zminimalizowany bagaż bez problemu pomieści, a jego zaletą jest możliwość otworzenia zamka na całej długości, od samego dnia plecaka, co ułatwia pakowanie i rozpakowywanie w miejscu noclegu.



Narzędzia do roweru - ważne jak apteczka 

Jeśli wędrujecie, Waszym jedynym wyposażeniem poza plecakiem pewnie będą kije trekkingowe, ale rower to bardziej skomplikowana konstrukcja i trzeba być zabezpieczonym na wypadek awarii. Niezależnie, czy wyjeżdżam na jeden dzień w Beskid Wyspowy czy na Jurę, czy na 4-dniową włóczęgę po długim szlaku, takim jak Mały Szlak Beskidzki, zestaw narzędzi jest niemal zawsze taki sam. W odpowiedniej przegrodzie Evoca znajdą się:

  • multitool i/lub inne klucze pasujące do śrub waszego roweru
  • łyżki do opon
  • pompka
  • dętka lub dwie
  • ZAWSZE oświetlenie - nawet jeżeli plan zakłada, że wrócę przed zmrokiem, mogą się pojawić opóźnienia, a wtedy oświetlenie może być konieczne. Dodatkowo pogoda może się zmienić - w czasie deszczu lub mgły trzeba być widocznym
  • zestaw łatek do dętek
  • trytytki, czyli zipy do tymczasowego naprawiania usterek
  • skuwacz lub spinka do łańcucha
  • na dłuższe wyprawy w błocie przyda się również mała buteleczka z oliwką do łańcucha
  • dwa bidony w koszykach na rowerze.
Opcjonalnie lub na dłuższe włóczęgi z sakwami można pomyśleć o lince do przerzutki (zabrałam ją na Green Velo, na szczęście się nie przydała).

Dodatkowo zawsze mam w plecaku czołówkę oraz scyzoryk - to zestaw jeszcze z czasów intensywnego wędrowania pieszo.



Garderoba

W plecaku musi być miejsce na jedzenie i wodę, więc pakując się bierzcie to pod uwagę, ale musi się tam też zmieścić ubranie. To chyba najczęściej popełniany błąd - zabieranie zbyt wielu elementów odzieży, w najgorszym wypadku: zmiany na każdy dzień! Tak naprawdę potrzebujecie właściwie dwóch kompletów odzieży na zmianę, jeden jest na Tobie, a drugi w plecaku do przebrania po prysznicu. To jest podstawa lekkiego pakowania, bo narzędzia i prowiant to ciężar, którego już zredukować się nie da (lub - jeżeli macie sporo pieniędzy - da się zredukować za wysoką cenę).

Minimalny zestaw ubrań:
  • ubranie rowerowe, które macie na sobie: koszulka, spodenki, bluza, bielizna,
  • bielizna na zmianę: 1x majtki, 1x-2x para skarpet, biustonosz (jeżeli nosicie:)
  • zestaw do spania w schronisku/pensjonacie: góra i dół, u mnie najczęściej koszulka z długim rękawem i legginsy (to nie piżama - mogę te ciuchy założyć np. w pociągu, gdy będę już wracać)
  • zapasowe spodenki rowerowe + koszulka
  • ewentualnie cieplejsza bluza
  • kurtka przeciwdeszczowa - u mnie najczęściej typowo górska z membraną, ale w ciepłych warunkach można wymienić na cienką wiatrówkę rowerową/biegową
  • buff
  • opcjonalnie nogawki i rękawki do stroju rowerowego
  • cienki mały ręcznik z mikrofibry
  • klapki pod prysznic.

Warto zainwestować w techniczne ciuchy, które gwarantują dłuższą świeżość i używalność. Jestem fanką bielizny i koszulek z wełny merino, która ma perfekcyjne właściwości termiczne (nie przegrzewa w wysokich temperaturach, ale dobrze izoluje od zimna w niskich, a dodatkowo nie chłodzi, gdy jest mokra). Jeśli nie wełna, to warto wybierać ubrania z materiałów z dodatkowymi technologiami zapobiegającymi powstawaniu brzydkich zapachów i które są lekkie. To nie muszą być ubrania typowo rowerowe: u mnie sprawdzają się koszulki ze świata biegania i trekkingu, bo też równocześnie służą mi przy uprawianiu tych dwóch wyżej wymienionych sportów.

Ciuchy (poza kurtką) zwijają się w niewielki pakunek, który umieszczam w torbie foliowej (na wypadek przemoczenia plecaka) i umieszczam z klapkami na samym dnie plecaka. Wyżej jest miejsce na prowiant i kurtkę.




Drogeria i farmacja, czyli kosmetyki i apteczka

PRO TIP: Kosmetyki umieszczam w woreczku foliowym/śniadaniowym i dzięki temu zaoszczędzam parę gramów - nie jest to eleganckie, ale się sprawdza, a kosmetyczka sama w sobie może zająć niepotrzebnie przestrzeń. Kiedy wrzucałam Stories o pakowaniu na mojego Instagrama, jedna z obserwujących podesłała pomysł całkiem dobrej alternatywy dla woreczka foliowego, czyli mały siatkowy woreczek, jakie teraz można dostać na przykład do kupowania warzyw i owoców na wagę - rozwiązanie ma tę zaletę, że jeśli wrzucimy tam coś mokrego, to może schnąć, ale ma też tę wadę, że jeśli wrzucimy tam coś mokrego, to mogą zawilgnąć nam inne rzeczy w plecaku :) Ale jeżeli ciuchy umieścicie w foliowym worku chroniącym przed deszczem, to woreczek siatkowy z mokrą szczoteczką już im nie zaszkodzi.

Kosmetyki:
  • szczoteczka do zębów i mała pasta
  • żel i szampon
  • dezodorant
  • mały grzebień
  • krem do twarzy
  • krem na słońce
  • maszynka do golenia
  • patyczki do uszu/płatki kosmetyczne (kilka sztuk)
  • sztyft do ust z filtrem
  • tusz do rzęs - można pominąć :)

Pamiętajcie też o lekach, które zażywacie i o czymś na ból i biegunkę, zabieram także zazwyczaj tabletki na alergię, gdybym napotkała futrzaste zwierzęta. W apteczce mam też plastry, gazę i bandaż oraz FOLIĘ NRC (tzw. koc termiczny) na wypadek wypadku - ok. 10-13 zł w aptece. Gdyby pogoda się załamała albo wypadek mnie unieruchomił, mogłabym się nią owinąć i uniknąć gwałtownego wychłodzenia.

PRO TIP: do apteczki dorzućcie banknot na wypadek utraty portfela.

Apteczka:
  • plastry
  • gaza
  • folia NRC/koc termiczny
  • 1-2 rozmiary bandaża
  • lek przeciwbólowy
  • lek przeciw biegunce
  • lek na alergię
  • żel/chusteczki antybakteryjne
  • gumki recepturki
  • agrafki
  • zapałki (opcja surwiwalowa) 

Dobrze, jeżeli cały zestaw jest zapakowany tak, by był wodoodporny: kiedy idę w góry, całość trafia do starej i lekkiej kosmetyczki, w opcji light sprawdza się woreczek strunowy. A jeśli nie, to przynajmniej w woreczek foliowy zapakujcie ten banknot :)

PRO TIP. Jeśli wybieram się na parę dni i mam jeszcze miejsce, do plecaka dorzucam lekkie plastikowe sztućce turystyczne (najprostszy zestaw z Decathlona lub inny, który się Wam podoba) oraz... bawełnianą ściereczkę, która bardzo się przydaje przy konstruowaniu kanapek w terenie i w schronisku.



Środki ochrony indywidualnej, o czym mam nadzieję zawsze pamiętacie!

Last but not least, zestaw ochronny na rower. To zabieram zawsze, nawet wtedy, gdy o żadnym plecaku czy innym bagażu nie ma mowy!

Środki ochrony osobistej:
- KASK
- rękawiczki rowerowe
- buff lub chusta na głowę - w góry koniecznie przeciw słońcu
- okulary przeciwsłoneczne
- opcjonalnie ochraniacze na kolana i gogle - mam je od niedawna i pewnie będą jeździć ze mną na bardzo górskie wyprawy, ale na długie dystanse wycieczkowe w górach raczej nie
- zatyczki do uszu! - od lat nie ruszam się bez nich, sprawdzą się i w schronisku, i w pensjonacie, i nawet w pociągu/autobusie. PRO TIP.

Mam nadzieję, że pamiętacie oczywiście o dokumentach i biletach na przejazdy, czy to w formie PDFa, czy wydrukowanej! Bezwzględnie warto mieć też ubezpiecznie, a w niektórych miejscach, jak słowackie góry, jest to obowiązkowe.



Elektronika, czyli koniec czasów analogowych

...Ale przekornie zacznę od papieru. MAPA. Papierowa mapa to wciąż w 2020 roku rzecz niezbędna, chyba się wybieracie się do bike parku i będziecie jeździć za tłumem. Zalecam mieć ją zawsze przy sobie w górach i nie przejmować się, jeżeli nie wyciągniecie jej z plecaka ani razu podczas wyjazdu. Ona ma tam być na wypadek wypadku: kiedy stracicie zasięg lub wręcz telefon z aplikacją map, kiedy elektronikę zaleje Wam woda, kiedy znaki w terenie nagle znikną lub braknie prądu w całym górskim paśmie. Ma być. Bez dyskusji. I trzeba umieć ją czytać!

Poza tym na wyprawy zabieram:
  • naładowany telefon z aplikacją Mapa turystyczna, Mapy.cz lub inną
  • powerbank 
  • ostatnio także nawigację na kierownicę
  • ładowarkę do telefonu, powerbanka, światełek rowerowych (fart, jeżeli pasuje jedna do tego wszystkiego)
  • mojego ukochanego Kindla.
Nie rozwodzę się nad tym tematem, bo na elektronice to Wy się znacie o wiele lepiej niż ja. Na rower nie zabieram z oczywistych względów - lustrzanki.



A kiedy nie zabieram roweru, to co? Czyli wędrowanie

Na wyprawę górską lubię plecak o pojemności 35-40 litrów -  zazwyczaj wtedy zabieram więcej jedzenia i wody, bo wolniej poruszam się między miejscami, gdzie można je uzupełnić. Idąc pieszo, zabieram też cieplejsze ciuchy, bo jestem bardziej narażona na wychłodzenie. Zatem do zestawu ubraniowego dołożyłabym na pewno ciepłą bluzę, z jedną cieplejszą koszulkę czy skarpetki, a ciuchy dopasowałabym oczywiście do wędrowania (czyli w praktyce zmieniła spodenki rowerowe na spodnie trekkingowe z odpinanymi nogawkami). W chłodniejsze pory roku - i niekoniecznie chodzi mi o kalendarzową zimę - zabieram czapkę i bawełniane rękawiczki do biegania. W podróży sprawdza się też duża chusta, którą można się okryć w pociągu czy samolocie. Ale o podróżach z bagażem podręcznym to już innym razem...



piątek, 28 lutego 2020

Dzień pod psem - Beskid Niski na rowerze dzień 4


Czwartego dnia wyruszam tuż przed wschodem słońca, bo tego dnia mam plan najambitniejszy, obfitujący niemal w największe, a na pewno najdziksze, atrakcje. Pierwsza atrakcja wyskakuje na mnie z krzaków już po paru minutach, niezaplanowana i na podjeździe: wielki wściekle rozszczekany posokowiec, pędzący na mnie z łopotem oklapniętych uszu. Wszystko stało się tak szybko, że nawet nie zdążyłam się porządnie przestraszyć: chwyciłam mocniej kierownicę, utrzymałam szybsze tempo i ryknęłam na niego "Do domu!!!" głośniej, niż on szczekał. Gdyby chciał mnie ugryźć, nie miałabym szans, ale jednak na dźwięk mojego wrzasku odbił nieco w bok i nie zawrócił, a ja szybko pognałam przed siebie. Nie gonił. Zatrzymałam się kawałek dalej w tym widokowym miejscu, gdzie dwa dni wcześniej oglądałam zachód, tym razem fotografując wschód. Ładna klamra, nawet jeżeli wiedziałam, że czeka mnie jeszcze podjazd we wciąż mrocznym lesie. Ostrzeżona spotkaniem z psem, rozglądałam się pilnie po krzakach, ale już na szczęście bez przygód i dość szybko osiągnęłam szczyt, mając przed sobą ten przeklęty podjazd tym razem w formie mroźnego, ale triumfalnego jednak zjazdu aż do Krempnej. Na dole wjechałam w mgłę gęstą jak wiejska śmietana – w tej mgle mijałam się z mamą-rowerzystką z jednym dzieckiem w przyczepce, a drugim na małym rowerze obok i pomyślałam, jacy są dzielni w tej mglistej jesieni, pedałując do szkoły i przedszkola.

Przejeżdżam przez Krempną, oglądając siedzibę dyrekcji Magurskiego PN (to oni puścili te samochody przez Żydowskie?!) i dalej, do Świerzowej Ruskiej. Kolejne kolorowe cerkwie: Kotań, Świątkowa Mała i Świątkowa Wielka. Ta ostatnia jest otwarta, proboszcz żegna ostatnich parafian, a ja, swoi zwyczajem, zakradam się jak kot i wchodzę do środka. Proboszcz z uśmiechem opowiada o cerkwi i o staraniach jej zachowania, ja dopowiadam nazwiska malarzy polichromii, bo pamiętam je z Kwiatonia. Proboszcz zresztą upewnia się, czy na pewno widziałam już tę przepiękną cerkiew w Kwiatoniu. Ale to chyba jego cerkiew, ta w Świątkowej, podoba mi się najbardziej ze wszystkich. Widać, że jest gadułą, mimo że zaznacza, że się spieszy, to jeszcze dłuższą chwilę opowiada mi o festynie, który organizują tu w lecie. W końcu wsiada do samochodu, a ja ruszam w stronę rezerwatu.

Jest jeszcze wczesny poranek, kiedy wjeżdżam do rezerwatu Magura Wątkowska. B. mówił, że na Magurze Małastowskiej niedźwiedzi nie ma, ale nie mówił, że nie ma ich na Wątkowskiej, bo niestety zdaje się, że tutaj one są. A jest wtorek. Poranne mgły. I jakoś tutaj, na tej parokilometrowej ścieżce przez las, turystów, kurde, nie ma. Panuje martwa cisza przerywana tylko mlaskaniem opon po błocie i moim sapaniem. Tutaj błota jest dużo, kamieni też, więc jak w złym śnie koła Hrabiego obracają się szalenie opieszale, a cisza doprowadza mnie nerwowo do szału. W końcu muszę zsiąść i wściekła trochę popchać, zanim wreszcie stanę na skrzyżowaniu szlaków. W lewo czerwony pieszy biegnie wprost do bacówki Bartne, a rowerowy – szerokim, nareszcie żwirowym zjazdem leci prosto do wsi. Wybieram dłuższy wariant, trochę licząc na sklep w Bartnem, którego oczywiście nie ma. Za to są aż dwie cerkwie, obie zamknięte, ale oglądam je z zewnątrz. Przy drugiej znowu nadziewam się na psy: z krzaków wyskakuje nagle całe stadio wiejskich kundli. Niby są małe, maksymalnie do wysokości kolana, ale jest ich strasznie dużo i mnie obszczekują - na szczęście z daleka. Wracam do roweru i czekam, aż sfora oddali się, zanim wsiądę. Mielę uporczywy podjazd przez Bartne do bacówki, gdzie spotykam, jak podejrzewam, gospodarza karmiącego w ciszy koty. Kiedy po chwili zauważa mnie, oświadcza, że bacówka jest nieczynna i zatrzaskuje drzwi. Zanim zniknie, uspokajam go, że nic nie chcę, bo na szczęście wiem już, czego się po nim spodziewać i zupełnie mnie jego zachowanie nie dziwi. Parę godzin później rozmawiam o nim z gospodynią schroniska na Magurze Małastowskiej, bo to ta Magura jest jednym z moich kilku celów na dziś.

Ale wcześniej wracam na czerwony szlak pieszy GSB i pcham się do Wołowca. No bo przecież! Szlak wąziutkim singielkiem wyprowadza mnie wprost do wioski, przy okazji znacząc moje i tak już odrapane przez wszystkie beskidzkie kolce łydki. Kobieta z miotłą przygląda mi się z uśmiechem, jak zadowolona z osiągniętego celu jadę przez wieś w poszukiwaniu cerkwi. Cerkiew zamknięta, ale ładnie położona na zboczu i ocieniona modrzewiami, siedzę przy niej przez chwilę z przyjemnością. Potem ruszam dalej - przez góry przedostaję się do stóp Magury Małastowskiej, jadąc przez Krzywą i Gładyszów. Mam wrażenie, że kierowcy w samochodach przyglądają mi się ze współczuciem, kiedy mielę asfalt do góry. Ale nie przejmuję się, bo po podjeździe do Chyrowej dwa dni wcześniej, Magura wcale nie wydaje się straszna. Odbijam pod schronisko i nieśmiało rzucam rower w liście. W tym dokładnie momencie pojawia się gospodyni i pytam, czy schronisko czynne. Czynne tak, jak dawno nie było! Dostaję herbatę do kanapek i długą opowieść o tym, jak się zmienia schronisko. Cztery lata wcześniej to była moja najgorsza schroniskowa noc ever, bez ogrzewania, z gospodarzem wyśmiewającym nas z dołu oraz wielką kupą pod rozbitym prysznicem. Dramat. Teraz zwiedzam z nową gospodynią górne pokoje i bardzo trzymam za nich kciuki, bo podjęli się kosmicznie trudnego zadania. Oby to miejsce ożyło.

Spędzam w schronisku prawie godzinę i w końcu zbieram się do dalszej drogi. Jest już po czternastej, a mnie czeka wciąż zjazd niebieskim z Magury, wizyta w Gorlicach i jeszcze dojazd w ciemnościach (zapewne) na pociąg do Stróż. Wypycham się na początek zjazdu niebieskim, mijając wojenny cmentarz, na którym cztery lata wcześniej robiliśmy zdjęcia 1 listopada, w święto pamięci o zmarłych, w zapadającym zmroku. Wakacje z duchami! Jest tylko jeden mały szkopuł: B. zapomniał wspomnieć, albo ja nie wiedziałam, że trzeba o to spytać, o malutkiej, maluteńkiej, cholernej pionowej ściance na początku niebieskiego. Nawet wbijam się w nią i zaczynam zsuw, ale zanim zdążę się przestraszyć – rezygnuję, bo nic nie widzę pod liśćmi i bardziej boję tych liści niż stromizny. Zbiegam ściankę i trochę zirytowana wskakuję na siodło nieco niżej i już cisnę w dół z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy, jakbym chciała QOMa na tej Magurze zostawić, razem z wybitymi zębami. Z tego wszystkiego zapominam odblokować amortyzator i tak sobie zjeżdżam niebieskim z Magury na kompletnie sztywnym rowerze. Hamują mnie tylko błotne, śliskie koleiny i po niedługim czasie wypadam na przełęcz, gdzie w 2015 nie mogliśmy z S. znaleźć szlaku na Magurę. I wtedy, trzeci raz tego dnia! Psy – zgraja chyba z dziesięciu wielkich owczarków zaczyna na mnie biec. Stanęłam, bo przecież już nic nie mogłabym zrobić. Ich właściciel krzyczał za nimi, aż w końcu krzyknął do mnie: "Nie gryzą!", choć dalej nie byłam pewna, czy mogę się jakoś ruszyć spomiędzy tych kłębiących się cielsk. Nie pogryzły. Oburzyłam się dopiero wtedy, kiedy jeden z nich bezczelnie obsikał mi koło, i powoli zaczęłam zjazd do Owczar, i dalej przez Siary do Gorlic, zatrzymując się przy dziwacznym kościele w Sękowej.

Gorlice są tak zakorkowane, że po prostu prowadzę rower chodnikiem na rynek. Śmieszny rynek, mało rynkowy, choć trudno mi żartować z Gorlic po przeczytaniu "Pustego lasu", bo to miasto jest bezbrzeżnie smutne historycznie, choć o ile nie przeczytacie tej książki, to pewnie nie zauważycie. Wiem, do której cukierni mam uderzyć, i to jest dokładnie ta sama, w której byłam cztery lata wcześniej, objadając się ciastkami również po zejściu z Magury, ale wtedy po przyjechaniu busem z Uścia. Zamawiam kawę, herbatę i górę ciastek, które ekspedientka nakłada na dwa talerzyki, przekonana zapewne, że zaraz do cukierni wejdzie jakiś drugi rowerzysta i pomoże mi się z tym rozprawić. Ale Wy już mnie znacie i dobrze wiecie, że to było wszystko dla mnie. Zmiotłam to w parę minut.

Pośpiech był wskazany, bo miałam w Gorlicach do ogarnięcia przed zachodem słońca jeszcze dwie miejscówki. Troszkę przekręciłam kolejność ich odwiedzania, wypychając się jeszcze sztywnym podjazdem na Górę Cmentarną i oglądając zachodzące słońce nad wyobrażonym, przyszłym singletrackiem (dorzuciłam się do zbiórki na promocję projektu, więc za rok przyjadę sprawdzić, czy to naprawdę stoi!), a potem już zupełnie z fantazją do kompletu pojechałam obejrzeć pumptruck. Dzieciaki, nawet całkiem maleńkie, śmigały po nim z wdziękiem, i choć bałam się wybić sobie zęby, odważyłam się wjechać na to ustrojstwo. Przeżyłam, ale przy pierwszym bujnięciu prawie kwiknęłam ze strachu i więcej niż raz nie chciałam się z tym zadawać! To nie jest na moje nerwy! Więc wróciłam z powrotem w okolice Góry Cmentarnej i ruszyłam dalej w zmierzchu, w stronę Stróż.

Obwiesiłam się odblaskami jak choinka i już z całej siły cisnęłam do Stróż. Zawsze mi się wydaje, że jazda raptem dwie godziny w ciemnościach to żaden problem – przecież nie boję się ciemności – ale zawsze mam przed oczami obraz jak z wnętrza samochodu. A różnica obrazów z wnętrza samochodu w stosunku do obrazów zza kierownicy roweru jest znaczna. Potrzebuję mocniejszej lampki, ewidentnie. Jazda w ciemnościach rzeczywiście nie jest dla mnie przerażająca, ale frustruje mnie fakt, że nie widzę tego, co mam pod kołami. Boję się też, czy kierowcy widzą mnie. Tymczasem w okolicach Łużnej dopada mnie jeszcze mgła, więc jest już zupełnie klimatycznie i kompletnie niewidocznie. Starcza mi jednak czasu na obejrzenie niesamowitego kościoła w Szalowej, chociaż najwyraźniej złości to kościelnego, bo chodzi za mną krok w krok, jakby chciał mnie wypchnąć, a kiedy ostatecznie opieszale wychodzę sama – dopiero wtedy, kiedy obejrzałam już wszystko – ostentacyjnie zatrzaskuje za mną drzwi i zamyka je na klucz. Chichoczę i ruszam w dalszą drogę, ciemności gęstnieją i kiedy Google twierdzi, że w tych czarnych ciemnościach stacja Stróże znajduje się w szczerym polu (co nie jest prawdą, pamiętam przecież ją z przejazdu pociągiem retro do Biecza), postanawiam, że mam jeszcze na tyle dużo czasu, że zdążę doskoczyć do Grybowa. Na styk.


Więc zaczynam gnać przez ciemności, cisnąc pedały Hrabiego jak szalona, ze zgrozą wgapiając się w resztki baterii, wszystko obliczone co do grama – musi wystarczyć. Na przypale albo wcale. W końcu zajeżdżam z impetem na stację w Grybowie i parę minut później, bez żadnego opóźnienia (nigdy nie ma opóźnienia wtedy, kiedy jest potrzebne) pojawia się mój pociąg. Ładuję Hrabiego do wagonu z jedną, śpiącą w poprzek jedynej ławki, kolorowo ubraną rowerzystką-hippiską w spódnicy (!), kupuję nam bilety i w końcu na luzie sumuję kilometry.

Dokładnie 329 km.
4 dni.
4 872 metry w pionie.

To był fajny trip.



Cerkiew w Świątkowej Wielkiej - chyba najpiękniejsza...

Pustota rezerwatu Magury Wątkowskiej...

...mnie dobijała.

Rozczulające witrażowe krzyże

Bacówka Bartne - zamknięta przede mną na głucho

Gładyszów

Dodaj napis

Gorlice - Miasto Światła

...i miasto cukru. Wszystko było dobre!

Beskid Niski dzień 1
Beskid Niski dzień 2
Beskid Niski dzień 3
Beskid Niski dzień 4 - tu jesteś