sobota, 5 sierpnia 2017

I Speak Because I Can


Jedziemy poprzez wielkie chmury: niebo wydrukowane w nieregularny, lecz monumentalny wzór fluorescencyjnych różów i oranżów na zgaszonym, gołębim tle. Burza stoi obok, fontanna tryskająca w dół. Wokół mnie wszystko płynie: pasma pól ciągną się i plotą, w Rzeszowie patrzę na tańczący aztecki wzór przezroczystych płyt ekranów wokół autostrady: wąż wznosi się i opada, a jego kolor to zachodzące na różano słońce. Potem ciemność przecinana światłami samochodów i tym razem niekończące się pionowe podziały smukłych, tonących w czerni drzew, jak wąskie słowiańskie kolumny.

Potem Lublin, który już praży - wyrywamy poza miasto skacząc przez pagórki, przez tematy w rozmowie, otwierają się przed nami pola zupełnie wysuszone już na złoto. Żniwa blisko. Niebo ma odcień pastelowy od upału - na moich zdjęciach zbieleje na kość. Dopiero zauważam, że jarzębina dojrzała już do szczętu, a przecież trwa jeszcze lipiec! Lato przechyliło się już ku jesieni, czułam to już, gdy z S. przemierzaliśmy szlak na północy kraju. Wtedy jeszcze liście miały kolor życia, teraz już są sztywne. Znacie to, a może jeszcze nie zauważyliście, jak krótko trwa tu lato? Mały dom pośród tych pasów zieleni, złota i hebanu, jak na ludowym fartuchu... W środku cisza i śpiew. Tak, to brzmi jednocześnie, kiedy słuchamy pieśni o wiele starszych niż my.

A wieczorem karnawał. Wybiegamy na zatłoczone ulice i lubelacy zamieniąją się w szalonych, wściekłych przewodników - wymachują ramionami na wszystkie strony, a nam głowy kręcą się jak na śrubkach. Wszystko jest historią, przed naszymi oczami migają magowie, poeci i całkiem współcześni przyjaciele. Płyniemy przez ciasno utkany tłum lubelskimi bramami w kolorach tęczy - "Zawsze tu tak macie?" - śmieję się do P., a on już zagarnia nas jak stado kurcząt i gna na plac Ku Farze. Tam przestrzeń uporządkowano i poprzecinano metalowymi, geometrycznymi podziałami, od których równości aż mnie bolą zęby. Tak silnie mi wibruje ta opięta metalem przestrzeń, jakby fara wciągała w siebie materię, by się na nowo stworzyć. Jakby już na naszych oczach miała zaraz stanąć tu od nowa. Ale już trzeba nam dalej, Brama Grodzka wypluwa nas pod zamek i spływamy w dół miękko po schodach (o dziwo nie gubiąc się nawzajem), a nad głowami tłumu wirują wysoko akrobaci na płonącej kuli. Mam łzy w oczach, jacy oni maleńcy i jak wysoko, i wiem przecież, że są poprzywiązywani do kuli na wszystko najnowocześniejsze sposoby, ale i tak się boję, że zaraz oderwą się i pofruną... w górę, na zawsze! Spada nam na głowy złote konfetti jak odłamki szkła. Opowieści o wszystkich religiach tego miasta, Rzymu wschodu, który jak Rzym na siedmiu stoi wzgórzach i przysięgam, do którego zdają się prowadzić wszystkie wschodnie drogi. Schody, bramy, schody, bramy, czy to jest Paryż, czy krakowskie Podgórze? Dotykamy z czcią murów, kiedy K. mówi o piwnicach sięgających pięć kondygnacji w dół. Jak już miniemy Żmigród, będziemy siedzieć na przypadkowych schodach i po północy śpiewać ludziom pieśni od pani Janiny. Zakończymy na placu Litewskim, od którego zaczęła się opowieść K. o Lu - na drewnianych dechach placu dziewczyny nagle obejmują się i zaczynają wirować w takt słyszanej tylko we własnych sercach muzyki, ciasno przytulone, policzek przy policzku, pełne skupienie.

Następnego dnia śniadanie jemy w tajemniczym ogrodzie kamienicy, gdzie znowu wiele opowieści, przypadkowych cenny spotkań - a potem ruszamy w Las. Naszym kolejnym celem są pieśni leśne, a czy może być coś piękniejszego niż pieśni i las razem? Siedzimy w kole, krążą między nami butelki, słodycze i owoce, a nad nami maszerują obrazy z Kurpii, podróżujemy w czasie i przestrzeni. Dyktafon niezauważony wyłącza się w połowie spotkania, a więc efemeryczność, co tu się wydarzyło, musi zostać w nas.

A na koniec uściski między zielonymi jabłkami, a ciężkimi, kładącymi się od upału kłosami. Było pięknie aż do utraty sił. 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz