Rano z żalem żegnamy "Zdrową Zośkę". Wypijamy jeszcze kawę na tarasie i próbujemy przepysznego ciasta pani Justyny. Niestety czas ruszać dalej - pociesza mnie tylko fakt, że przed nami jeszcze jedna, wyczekiwania przeze mnie atrakcja Green Velo na odcinku Elbląg - Białystok, a mianowicie Biebrzański Park Narodowy.
Minęliśmy Park Krajobrazowy Wysoczyzny Elbląskiej i objechaliśmy obrzeżem Parku Krajobrazowego Puszczy Rominckiej. Przecięliśmy Suwalski Park Krajobrazowy. Przejechaliśmy przez Wigierski Park Narodowy i przez Puszczę Augustowską. Przed nami była jeszcze Biebrza, o której urodzie słyszy się niemal tyle, co o Białowieży. Ostatnim z Parków miał być tylko zahaczony przez nas lekutko Narwiański Park Krajobrazowy.
Co wam przypomina odwrócone logo lodziarni na serwetce? Przypadek? NIE SĄDZĘ.
Ale na razie kierujemy się na śniadanie właściwe do Augustowa, chcę też wysłać kartki pocztowe. Rozdzielamy się w poszukiwaniu bankomatu, Staszek instaluje się na augustowskim rynku, dzieląc sprawiedliwie ser koryciński, ogórki i pomidory. Triumfalnie okazuje mi jeszcze złoty okrąg sękacza, jak medal olimpijski. Wcześniej pod sklepem ucinamy sobie pogawędkę z rowerzystami przemierzającymi Mazury poza Green Velo, objeżdżającymi bardziej znane Giżycko, Mikołajki, Jezioro Śniardwy... Zazdroszczę im trochę, ale wiem też, że omijamy tłumy turystów i żeglarzy okupujące duże jeziora. W Augustowie atmosfera przypomina nadmorski kurort, przy brzegu bujają się malutkie łódki, mnóstwo rodzin z dziećmi, wózki lodziarzy na kółkach... Chwilę napawamy się cywilizacją w lodziarni, a potem już ruszamy dalej, w stronę Biebrzy.
Od teraz możemy się już cieszyć zupełnie płaską drogą, co cieszy, zwłaszcza w narastającym upale. Odcinek między Augustowem, a właściwie Białobrzegami, a Dębowem, gdzie docieramy do brzegów rzeki, może się nieco dłużyć, jedziemy nie bardzo ruchliwą drogą asfaltową. W pewnym momencie asfalt się po prostu kończy, a my wjeżdżamy między domami na szutrową, pylącą w upale drogę biegnącą w stronę pastwisk. Robimy przystanek w MORze w okolicy Jasionowa Dębowskiego, tuż koło ogromnego gospodarstwa. Jest gorąco, spożywamy resztki wybornego korycińskiego i z namaszczeniem kroimy kawałki sękacza. Z buziami pełnymi jedzenia obserwujemy mijające nas wielkie stado krów, wracających z łąki pewnie na udój - robi to na nas takie wrażenie, że zapominam włączyć filmowania (cały wyjazd nagrywam filmiki), a Staszkowi udaje się zrobić tylko jedno zdjęcie. Pod wściekle niebieskim niebem ruszamy dalej, by w końcu pierwszy raz zobaczyć Biebrzę, która wiła się zakosami już całkiem niedaleko od nas.
Biebrza przecina zupełnie płaską w tamtych rejonach okolicę, a szlak wiedzie nas teraz dłuższy kawałek wzdłuż samej rzeki. Dookoła łąki lub pola uprawne, gdzieniegdzie mignie nam traktor. Okoliczni mieszkańcy mogą gospodarować na terenach przylegających do chronionych obszarów Biebrzańskiego Parku Narodowego. Te okolice znacznie różnią się od bagiennych łąk Parku, które będziemy oglądać następnego dnia. Ja nawet z całkiem bliska!
Na razie przejeżdżamy przez Biebrzę po drewnianym mostku i w Dolistowie zatrzymujemy się przy sklepie spożywczym, uzupełniając płyny i kalorie (bardziej kalorie). Dalej pedałujemy w stronę Wrocenia, ale nocleg planujemy dopiero w Goniądzu. Za Wroceniem odbijamy nieco od Biebrzy i jedziemy przez urokliwe pola i łąki. W samym Goniądzu początkowo chciałam się rozbić na polu namiotowym przy Gminnym Ośrodku Kultury, ale mimo istnienia takiej pozycji w Internecie, po przyjeździe na miejsce całujemy klamkę. Przez zamknięte drzwi słyszymy, że telefon rzeczywiście dzwoni w środku, ale nie ma nikogo. Swoją drogą - i jak z wieloma rzeczami na tym wyjeździe - dzięki temu trafiamy lepiej, do Agroturystyki Sośniaki kawałek dalej, którą polecamy z całego serca. Bardzo symaptyczny młody właściciel prowadzi nas na sam brzeg Biebrzy, więc szaleję ze szczęścia, rozbijając swój tymczasowy domek z widokiem na zachodzące nad Biebrzą słońce. Spędzamy przepiękny wieczór, pogryzając zakupione w goniądzkim sklepie ogórki kiszone i gapiąc się na oranżowo-różowe niebo. Romantyzm 100%. Sośniaki to też domki kempingowe, możliwość wypożyczenia rowerów i kajaku, więc jeśli będziecie w tamtej okolicy, wpadajcie bez obaw. Mieliśmy szczęście, bo był to ostatni wieczór, podczas którego mogliśmy zanocować na polu bez wcześniejszej rezerwacji - następnego dnia od rana do agroturystyki zaczęli zjedżać się punkowi goście na odbywający się w weekend festiwal Rock na Bagnie. Czad, no nie?
Dzień 10
Staramy się powycierać wilgotny od rosy i lekkiego deszczu namiot i przenosimy się pod wiatę obiektu na śniadanie, zanim ruszymy dalej. Kierunek - Carska Droga, czyli droga prowadząca od okolic Białegostoku na północ aż do Grodna na Białorusi, słynna zwłaszcza z powodu około 33-kilometrowego odcinka między Osowcem a Strękową Górą, ktory przebiega przez tereny gęsto załosione. I tak, właśnie tędy wiedzie nas Green Velo. Czad, no nie?
Oczywiście, że ekscytowało mnie to na maksa, nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcze dojedziemy do Osowca-Twierdzy (dla chętnych można odbić i zwiedzać, my pacyfiści ominęliśmy bez żalu). Jednakowoż, kiedy tuż za skrzyżowaniem zatrzymaliśmy się, by obejrzeć zabawne znaki ostrzegające przed spotkaniem z łosiem (znaki są świetnie opracowane graficznie, naprawdę rozkosz dla miłośnika grafiki) - mina mi nieco zrzedła. Te ogromne bydlaki za nic mają sobie spotkanie z samochodem, nie są specjalnie lękliwe, a - jak podejrzewam - ich gniew może być dotkliwy. Krótko mówiąc, wygodny asfalt Carkiej Drogi zaczęliśmy pokonywać całkiem niespacerowym, i jakże innym od reszty wyjazdu, dziarskim tempem.
Rozglądałam się bardzo uważnie na boki, próbując wzrokiem przebić gęstą ścianę lasu, ale żadnego łosia po drodze nie stwierdzono. Może to i lepiej, bo gdybym rzeczywiście zobaczyła jakiegoś osobnika, zapewne natychmiast rzuciłabym rower w pierony i zaczęła pieszo uciekać w panice z powrotem do Goniądza. Znaki ostrzegające przed łosiami były rozmieszczone co jakiś czas, a co najlepsze, niemal każdy jest inny! Po drodze będziemy mieli kilka MORów, a dodatkowo mapa i znaki informują co jakiś czas o możliwym odbiciu od szosy, by dotrzeć do wieży widokowej lub innego znaczącego punktu. Zatrzymujemy się przy jednej z wież i wyłazimy na nią, podziwiając przed sobą aksamitną i zieloną połać bagna. Po przejechaniu dość długiego i monotonnego, leśnego odcinka dojeżdżamy do reklamowanej juz wcześniej karczmy w Dobarzu - nam to wypadło akurat w porze wczesnego lanczu, więc chętnie posiliśmy się kawą i ciastami. Karczma to wielkie gmaszysko, ale obsługa była naprawdę sympatyczna, ciasta przepyszne, a dla mało eleganckich włóczęgów znalazło się miejsce na zadaszonym tarasie z tyłu, co odpowiadało naszym potrzebom. Polecamy się zatrzymać, bo do cywilizacji daleko.
Zbierając się do odjazdu zostajemy zaczepieni jeszcze przez bardzo malowniczego jegomościa, który opowiada nam, że niedawno w Dobarzu ktoś widział rysia na Carskiej Drodze! Jeśli to prawda, to spotkanie rzeczywiście niesamowite, bo stwory te są niesamowicie skryte i przebiegłe. Kolejna z rozmów odbyta tylko dlatego, że mamy wielkie żółte sakwy i plastikowe hełmy na głowach. Jest super. [Po roku, kiedy moja przyjaciółka pojechała nad Biebrzę na swój urlop - zainspirowana naszą wyprawą - po powrocie opowiedziała mi o charakterystycznym jegomościu z burzą siwych włosów: Królu Biebrzy. Tak, tak, to jego spotkaliśmy wówczas w karczmie w Dobarzu! To dopiero czad, no nie? - przyp. OZ]
Kolejny przystanek zarządziłam zupełnie znienacka - nagle po mojej prawej ukazała się znajoma ze zdjęcia drewniana kładka wychodząca daleko w bagno. To Długa Luka, o której czytałam jeszcze w Krakowie, ale nie chciałam się nastawiać na konieczne jej poszukiwanie. Umknęła mi informacja, że zaczyna się dokładnie przy Green Velo! Oprócz nas, zatrzymały się przy kładce jeszcze dwa samochody. Staszek nie chciał iść i wolał pilnować rowerów, a ja poszłam, ale... nie pomyślałam, żeby wziąć od Staszka aparat. Kicałam raźno po kładce, płosząc stada jaszczurek zwinek oraz dziwnych, pękatych pająków, a za mną szybkim krokiem szły dwie kobiety, wyróżniające się całkiem oficjalnym strojem (czółenka i garsonki), z których starsza cały czas tłumaczyła coś młodszej. Panie musiały być pracownicami naukowymi, bo najwięcej uwagi poświęciły wodniczce, unikalnemu ptaszkowi, który upodobał sobie biebrzańskie bagna jako swoje siedlisko. Tutaj znowu dało znać o sobie moje niebywałe szczęście: dzięki temu, że i my, i panie, zatrzymaliśmy swoje pojazdy dokładnie w tym samym momencie przy Długiej Luce, to gdy dotarłyśmy na kończącą kładkę platformę widokową, jedna z pań pokazała drugiej (a tym samym i mnie) - najprawdziwszego łosia! Był co prawda tak daleko nas, że był wielkości łepka od szpilki, ale był to ewidentnie łoś. Próbowałam mu zrobić zdjęcie telefonem i dopiero wtedy zorientowałam się, że przecież aparat z niezłym optycznym zoomem został z Staszkiem...
Ruszyliśmy dalej w stronę Tykocina, podekscytowani spotkaniem z łosiem (ja) oraz nieco już głodni (oboje). Tego dnia planowaliśmy nocować już pod dachem, by nie musieć ryzykować spotkaniem z burzą nad ranem, którą zapowiadali - chcieliśmy dowieźć namiot w jakim takim stanie do Krakowa. Zjechawszy z Carskiej Drogi, między polami i wioskami podążaliśmy w stronę Tykocina. Ważne, by nie przegapić odbicia w lewo - prosto szlak zmierza na Łomżę, i dla osób kierujących się do Białegostoku i dalej jest to ślepa odnoga (ale dzięki temu pozwala dołączyć do szlaku z innego większego miasta w okolicy, jeśli mamy z Łomżą połączenie kolejowe). Mijając jeszcze po drodze wioskę bocianią w Pentowie dotarliśmy na charakterystyczny tykociński rynek. Po 16:00 na początku wakacji było tam raczej pustawo. wahaliśmy się między pierogami a rybą, ale wybraliśmy jednak restaurację "Opowieści z Narwii", szczycącą się odtwarzaniem lokalnych smaków dzięki zachowanym przepisom kulinarnym.
Dzień 11
Ostatni nocleg wypadł nam w mało urokliwej agroturystyce przy ruchliwej drodze S8 na Białystok, ale kiedy rano deszcz walił w szybę dachowego okna, pod którym leżeliśmy i gapiliśmy sie w niebo, utwierdziliśmy się w przekonaniu, że pomysł był trafiony. Po burzy ostatni dzień dał nam dowód, dlaczego powinniśmy się cieszyć z umiarkowanej, przeplatanej przelotnym deszczem (ale i z dużą domieszką krystalicznie niebieskiego nieba) pogodą. Ostatnie 30 kilometrów do Białegostoku i powyżej 30 stopni na termometrze wypruły z nas wszystkie siły. Za Rzędzianami przejechaliśmy skrajem Narwiańskiego Parku Narodowego, ale szlak nie prowadzi nas głębiej. Za MORem w Pańkach z kolei zaczyna się fragment będący ścieżką rowerową wiodącą do samego celu, tfu, Białegostoku, i na tej ścieżce spotykaliśmy już dużo osób korzystających z pięknej pogody i pedałujących na lekko do MORu i z powrotem. Jeszcze ostatni przystanek pod sklepem, ostatnie lody na Green Velo i za jakiś czas docieramy do tablicy z napisem "BIAŁYSTOK".
Gdy wyruszaliśmy, chyba nikt nam nie wierzył, że to zrobimy :-) Ba, sama nie wierzyłam! Nie mogłam mieć pewności, jak rzeczywiście wygląda Green Velo - w internecie znajdziecie masę negatywnych głosów - ani czy spodoba nam sie podróżowanie rowerowe na dłuższym dystansie. Liczyłam się z tym, że możemy w każdej chwili zrezygnować i jakoś pociągiem wrócić. Ale udało się!
Świętujemy na rozprażonym białostockim rynku, racząc się pizzą i sałatką paryską (! kto był w Białymstoku, ten wie). Jedziemy jeszcze do parku, by odpocząć przed pociągiem, ale wtedy nad miasto nadciąga wściekła nawałnica, która w ciągu paru minut demoluje parasole restauratorów na rynku, obrywa linie wysokiego napięcia, drzewa łamie jak wykałaczki, a nas, przemoczonych do nitki, więzi pod daszkiem urzędu miasta. Robi sie nerwowo, deszcze leje jak dziki, a my nawet nie wiemy, jak przedostać się na peron z rowerem (po jednej stronie torów przejścia bronią monstrualnie wysokie schody, bariera nie do przejścia z obładowanym rowerem, a zwłaszcza, gdyby wszystko jest absolutnie mokre i śliskie od deszczu). W końcu, przepytawszy lokalsów, mijający korzenie ogromnych powalonych drzew, które powyrywały kawały asfaltu upadając, meldujemy się na dworcu, gdzie kryjemy się przed burzą i wodą i gdzie koczujemy aż do przyjazdu pociągu. Pociągu, który ucieszy nas wagonem rowerowym na kilkanaście pojazdów i który już bez przesiadek zawiezie nas do Krakowa.
Biebrza przecina zupełnie płaską w tamtych rejonach okolicę, a szlak wiedzie nas teraz dłuższy kawałek wzdłuż samej rzeki. Dookoła łąki lub pola uprawne, gdzieniegdzie mignie nam traktor. Okoliczni mieszkańcy mogą gospodarować na terenach przylegających do chronionych obszarów Biebrzańskiego Parku Narodowego. Te okolice znacznie różnią się od bagiennych łąk Parku, które będziemy oglądać następnego dnia. Ja nawet z całkiem bliska!
Na razie przejeżdżamy przez Biebrzę po drewnianym mostku i w Dolistowie zatrzymujemy się przy sklepie spożywczym, uzupełniając płyny i kalorie (bardziej kalorie). Dalej pedałujemy w stronę Wrocenia, ale nocleg planujemy dopiero w Goniądzu. Za Wroceniem odbijamy nieco od Biebrzy i jedziemy przez urokliwe pola i łąki. W samym Goniądzu początkowo chciałam się rozbić na polu namiotowym przy Gminnym Ośrodku Kultury, ale mimo istnienia takiej pozycji w Internecie, po przyjeździe na miejsce całujemy klamkę. Przez zamknięte drzwi słyszymy, że telefon rzeczywiście dzwoni w środku, ale nie ma nikogo. Swoją drogą - i jak z wieloma rzeczami na tym wyjeździe - dzięki temu trafiamy lepiej, do Agroturystyki Sośniaki kawałek dalej, którą polecamy z całego serca. Bardzo symaptyczny młody właściciel prowadzi nas na sam brzeg Biebrzy, więc szaleję ze szczęścia, rozbijając swój tymczasowy domek z widokiem na zachodzące nad Biebrzą słońce. Spędzamy przepiękny wieczór, pogryzając zakupione w goniądzkim sklepie ogórki kiszone i gapiąc się na oranżowo-różowe niebo. Romantyzm 100%. Sośniaki to też domki kempingowe, możliwość wypożyczenia rowerów i kajaku, więc jeśli będziecie w tamtej okolicy, wpadajcie bez obaw. Mieliśmy szczęście, bo był to ostatni wieczór, podczas którego mogliśmy zanocować na polu bez wcześniejszej rezerwacji - następnego dnia od rana do agroturystyki zaczęli zjedżać się punkowi goście na odbywający się w weekend festiwal Rock na Bagnie. Czad, no nie?
Dzień 10
Staramy się powycierać wilgotny od rosy i lekkiego deszczu namiot i przenosimy się pod wiatę obiektu na śniadanie, zanim ruszymy dalej. Kierunek - Carska Droga, czyli droga prowadząca od okolic Białegostoku na północ aż do Grodna na Białorusi, słynna zwłaszcza z powodu około 33-kilometrowego odcinka między Osowcem a Strękową Górą, ktory przebiega przez tereny gęsto załosione. I tak, właśnie tędy wiedzie nas Green Velo. Czad, no nie?
Oczywiście, że ekscytowało mnie to na maksa, nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcze dojedziemy do Osowca-Twierdzy (dla chętnych można odbić i zwiedzać, my pacyfiści ominęliśmy bez żalu). Jednakowoż, kiedy tuż za skrzyżowaniem zatrzymaliśmy się, by obejrzeć zabawne znaki ostrzegające przed spotkaniem z łosiem (znaki są świetnie opracowane graficznie, naprawdę rozkosz dla miłośnika grafiki) - mina mi nieco zrzedła. Te ogromne bydlaki za nic mają sobie spotkanie z samochodem, nie są specjalnie lękliwe, a - jak podejrzewam - ich gniew może być dotkliwy. Krótko mówiąc, wygodny asfalt Carkiej Drogi zaczęliśmy pokonywać całkiem niespacerowym, i jakże innym od reszty wyjazdu, dziarskim tempem.
Rozglądałam się bardzo uważnie na boki, próbując wzrokiem przebić gęstą ścianę lasu, ale żadnego łosia po drodze nie stwierdzono. Może to i lepiej, bo gdybym rzeczywiście zobaczyła jakiegoś osobnika, zapewne natychmiast rzuciłabym rower w pierony i zaczęła pieszo uciekać w panice z powrotem do Goniądza. Znaki ostrzegające przed łosiami były rozmieszczone co jakiś czas, a co najlepsze, niemal każdy jest inny! Po drodze będziemy mieli kilka MORów, a dodatkowo mapa i znaki informują co jakiś czas o możliwym odbiciu od szosy, by dotrzeć do wieży widokowej lub innego znaczącego punktu. Zatrzymujemy się przy jednej z wież i wyłazimy na nią, podziwiając przed sobą aksamitną i zieloną połać bagna. Po przejechaniu dość długiego i monotonnego, leśnego odcinka dojeżdżamy do reklamowanej juz wcześniej karczmy w Dobarzu - nam to wypadło akurat w porze wczesnego lanczu, więc chętnie posiliśmy się kawą i ciastami. Karczma to wielkie gmaszysko, ale obsługa była naprawdę sympatyczna, ciasta przepyszne, a dla mało eleganckich włóczęgów znalazło się miejsce na zadaszonym tarasie z tyłu, co odpowiadało naszym potrzebom. Polecamy się zatrzymać, bo do cywilizacji daleko.
Zbierając się do odjazdu zostajemy zaczepieni jeszcze przez bardzo malowniczego jegomościa, który opowiada nam, że niedawno w Dobarzu ktoś widział rysia na Carskiej Drodze! Jeśli to prawda, to spotkanie rzeczywiście niesamowite, bo stwory te są niesamowicie skryte i przebiegłe. Kolejna z rozmów odbyta tylko dlatego, że mamy wielkie żółte sakwy i plastikowe hełmy na głowach. Jest super. [Po roku, kiedy moja przyjaciółka pojechała nad Biebrzę na swój urlop - zainspirowana naszą wyprawą - po powrocie opowiedziała mi o charakterystycznym jegomościu z burzą siwych włosów: Królu Biebrzy. Tak, tak, to jego spotkaliśmy wówczas w karczmie w Dobarzu! To dopiero czad, no nie? - przyp. OZ]
Kolejny przystanek zarządziłam zupełnie znienacka - nagle po mojej prawej ukazała się znajoma ze zdjęcia drewniana kładka wychodząca daleko w bagno. To Długa Luka, o której czytałam jeszcze w Krakowie, ale nie chciałam się nastawiać na konieczne jej poszukiwanie. Umknęła mi informacja, że zaczyna się dokładnie przy Green Velo! Oprócz nas, zatrzymały się przy kładce jeszcze dwa samochody. Staszek nie chciał iść i wolał pilnować rowerów, a ja poszłam, ale... nie pomyślałam, żeby wziąć od Staszka aparat. Kicałam raźno po kładce, płosząc stada jaszczurek zwinek oraz dziwnych, pękatych pająków, a za mną szybkim krokiem szły dwie kobiety, wyróżniające się całkiem oficjalnym strojem (czółenka i garsonki), z których starsza cały czas tłumaczyła coś młodszej. Panie musiały być pracownicami naukowymi, bo najwięcej uwagi poświęciły wodniczce, unikalnemu ptaszkowi, który upodobał sobie biebrzańskie bagna jako swoje siedlisko. Tutaj znowu dało znać o sobie moje niebywałe szczęście: dzięki temu, że i my, i panie, zatrzymaliśmy swoje pojazdy dokładnie w tym samym momencie przy Długiej Luce, to gdy dotarłyśmy na kończącą kładkę platformę widokową, jedna z pań pokazała drugiej (a tym samym i mnie) - najprawdziwszego łosia! Był co prawda tak daleko nas, że był wielkości łepka od szpilki, ale był to ewidentnie łoś. Próbowałam mu zrobić zdjęcie telefonem i dopiero wtedy zorientowałam się, że przecież aparat z niezłym optycznym zoomem został z Staszkiem...
Ruszyliśmy dalej w stronę Tykocina, podekscytowani spotkaniem z łosiem (ja) oraz nieco już głodni (oboje). Tego dnia planowaliśmy nocować już pod dachem, by nie musieć ryzykować spotkaniem z burzą nad ranem, którą zapowiadali - chcieliśmy dowieźć namiot w jakim takim stanie do Krakowa. Zjechawszy z Carskiej Drogi, między polami i wioskami podążaliśmy w stronę Tykocina. Ważne, by nie przegapić odbicia w lewo - prosto szlak zmierza na Łomżę, i dla osób kierujących się do Białegostoku i dalej jest to ślepa odnoga (ale dzięki temu pozwala dołączyć do szlaku z innego większego miasta w okolicy, jeśli mamy z Łomżą połączenie kolejowe). Mijając jeszcze po drodze wioskę bocianią w Pentowie dotarliśmy na charakterystyczny tykociński rynek. Po 16:00 na początku wakacji było tam raczej pustawo. wahaliśmy się między pierogami a rybą, ale wybraliśmy jednak restaurację "Opowieści z Narwii", szczycącą się odtwarzaniem lokalnych smaków dzięki zachowanym przepisom kulinarnym.
Dzień 11
Ostatni nocleg wypadł nam w mało urokliwej agroturystyce przy ruchliwej drodze S8 na Białystok, ale kiedy rano deszcz walił w szybę dachowego okna, pod którym leżeliśmy i gapiliśmy sie w niebo, utwierdziliśmy się w przekonaniu, że pomysł był trafiony. Po burzy ostatni dzień dał nam dowód, dlaczego powinniśmy się cieszyć z umiarkowanej, przeplatanej przelotnym deszczem (ale i z dużą domieszką krystalicznie niebieskiego nieba) pogodą. Ostatnie 30 kilometrów do Białegostoku i powyżej 30 stopni na termometrze wypruły z nas wszystkie siły. Za Rzędzianami przejechaliśmy skrajem Narwiańskiego Parku Narodowego, ale szlak nie prowadzi nas głębiej. Za MORem w Pańkach z kolei zaczyna się fragment będący ścieżką rowerową wiodącą do samego celu, tfu, Białegostoku, i na tej ścieżce spotykaliśmy już dużo osób korzystających z pięknej pogody i pedałujących na lekko do MORu i z powrotem. Jeszcze ostatni przystanek pod sklepem, ostatnie lody na Green Velo i za jakiś czas docieramy do tablicy z napisem "BIAŁYSTOK".
Gdy wyruszaliśmy, chyba nikt nam nie wierzył, że to zrobimy :-) Ba, sama nie wierzyłam! Nie mogłam mieć pewności, jak rzeczywiście wygląda Green Velo - w internecie znajdziecie masę negatywnych głosów - ani czy spodoba nam sie podróżowanie rowerowe na dłuższym dystansie. Liczyłam się z tym, że możemy w każdej chwili zrezygnować i jakoś pociągiem wrócić. Ale udało się!
Świętujemy na rozprażonym białostockim rynku, racząc się pizzą i sałatką paryską (! kto był w Białymstoku, ten wie). Jedziemy jeszcze do parku, by odpocząć przed pociągiem, ale wtedy nad miasto nadciąga wściekła nawałnica, która w ciągu paru minut demoluje parasole restauratorów na rynku, obrywa linie wysokiego napięcia, drzewa łamie jak wykałaczki, a nas, przemoczonych do nitki, więzi pod daszkiem urzędu miasta. Robi sie nerwowo, deszcze leje jak dziki, a my nawet nie wiemy, jak przedostać się na peron z rowerem (po jednej stronie torów przejścia bronią monstrualnie wysokie schody, bariera nie do przejścia z obładowanym rowerem, a zwłaszcza, gdyby wszystko jest absolutnie mokre i śliskie od deszczu). W końcu, przepytawszy lokalsów, mijający korzenie ogromnych powalonych drzew, które powyrywały kawały asfaltu upadając, meldujemy się na dworcu, gdzie kryjemy się przed burzą i wodą i gdzie koczujemy aż do przyjazdu pociągu. Pociągu, który ucieszy nas wagonem rowerowym na kilkanaście pojazdów i który już bez przesiadek zawiezie nas do Krakowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz