poniedziałek, 12 lutego 2018

Green Velo dzień 6 - 8 - Grądy Węgorzewskie - Augustów

Dzień 6 

Dnia szóstego wyprowadzamy rano rowery i żegnamy się z nieco zmartwionymi gospodarzami, bo od rana mżawka siecze pod ostrym kątem, a ciemne chmury pokrywają całe niebo. Przed nami fragment, który mimo swej ogromnej urody, wypruje ze mnie wszystkie flaki - minimalny, niezauważalny gołym okiem podjazd, który przez 30 kilometrów będzie się ciągnął od Grądów Węgorzewskich do Gołdapi. Deszcz niedługo ustaje, ale pozostawia po sobie kompletnie przemoczony piach na drodze, w którym opony rowerów buksują bezradnie, a pedałowanie przypomina obowiązki Syzyfa. Wokół nas piękne pola, Staszek dzwoni na nadjeżdżajacych z naprzeciwka rowerzystów z sakwami (zaczepia w ten sposób wszystkich na trasie), a ja czuję, że zaraz kopnę w kalendarz. Kiedy docieramy wreszcie do wspomnianego wcześniej dziwacznego MORu w czyimś ogrodzie, jestem głęboko przekonana, że moje męki sie skończyły. Krótka rozmowa z parą przemierzającą szlak w przeciwnym kierunku z Suwałk do Elbląga szybko rozwiewa moje szczęście: chłopak porównuje co dopiero przejechany przez nich odcinek do... jeżdżenia rowerem po Bieszczadach. I nie przesadzał specjalnie. 






Na razie wisi nad nami jakaś uporczywa burza, przed którą czym prędzej chcemy się schronić w Gołdapi, a i zjedzenie czegoś ciepłego też jest kuszące. Mijamy po prawej Piękną Górę z wyciągiem krzesełkowym oraz nieco tylko kuriozalną obrotową kawiarnią, ale na tle granatowych chmur szczyt nie wygląda zachęcająco. Prujemy dalej aż do miasta, deszcz dopada nas parkujących przed Lidlem i napychających kieszenie słodyczami. Wyciągamy kutki i kierujemy się do centrum. Kręcimy się chwilę w okolicach rynku, aż w końcu uznajemy, że nie mamy sił szukać dalej i instalujemy się w kontrowersyjnej urody restauracji Janczes na gołdapskim Placu Zwycięstwa. Obok drzwi dumnie wisi szyld z moim ulubionym, zapomnianym już słowem "Ciastkarnia", a wewnątrz lśni szklana lada z garmażerią żywcem wyjęta z lat '80. Cały ten anturaż mocno nas onieśmiela, więc wycofujemy się na ogródek, ale koniec końców dostajemy kawę i obiad, co czyni nas zupełnie usatysfakcjonowanymi. Gołdap jest rozległa i z pewnością warto by w niej spędzić więcej czasu, Green Velo omija w sporej odległości samo jezioro Gołdap i stworzone przy nim tężnie solankowe. My tylko robimy zapasy i ruszamy dalej: tego dnia czeka nas największa nasza przygoda, czyli nocleg na dziko w Stańczykach.








Przeczytałam jeszcze w domu, że teren prywatny wokół słynnych mostów w Stańczykach jest umiarkowanie przychylny tego typu pomysłom. Z drugiej strony, obrzeża Puszczy Rominckiej i bliskość granicy niespecjalnie nastawiały mnie pozytywnie do tego pomysłu - pod względem noclegów lubię być przede wszystkim legalna ;) Odpisałam kilka adresów w Pluszkiejmach, Rogajnach i Dubeninkach (tutejsze schronisko młodzieżowe jest trudne do zlokalizowania, chociaż jego adres jeszcze tuła się po internetach), ale jakoś siłą rozpędu, dotarłszy urokliwą, stareńką i naszpikowaną dziurami aleją zadaszoną koronami drzew i dość stromym zjazdem, meldujemy sie na parkingu w Stańczykach. 



 Tak, to ta aleja i te dziury.
  
Wstęp na mosty jest płatny. Porzucamy rowery z całym szpejem przy wejściu i podchodzimy do budki z biletami. Starszy sprzedawca od razu tytułuje mnie królewną (wyobrażacie sobie królewnę po 6 dniach na rowerze, w słońcu i deszczu, bez makijażu?), więc odparowuję, że każda królewna potrzebuje swojego zamku. Rycerz niepewnie stoi już za mną. Pan okazuje się bardzo miły i doradza nam rozbicie się na łące nieco poniżej parkingu. Dziękujemy i idziemy zwiedzać mosty.






Słońce po tym długim, deszczowym dniu zachodzi całkiem ładnie. Chwilę wahamy się, czy z namiotem nie wejść głębiej w las, ale ostatecznie rozbijamy się na świeżo wykoszonej łące. Jemy romantyczną kolację z widokiem na panoramę Stańczyków i wraz z zapadnięciem zmroku wczołgujemy sie do namiotu. Spaliśmy już dobre dwie godziny, kiedy nad swoją głową usłyszałam charakterystyczny, głuchy łomot tłustego bitu i warkot silnika. Pech chciał, że nasz nocleg na dziko wypadł dnia szóstego, czyli w sobotę. W sobotę parking przed zamkniętym już wejściem na mosty widocznie zamienia się w lokalny punkt spotkań, z braku knajpy w najbliższej okolicy. Śmiechy i muzyka napędziły mi dużego strachu, nie ukrywam tego, bo widmo konfrontacji naszej wątłej dwójki z podpitymi lokalsami to nie była najprzyjemniejsza rzecz. Zabawne, że Staszek nawet się nie obudził, kiedy ja warowałam ściskając scyzoryk w spoconej łapce, gotowa do samoobrony - może to i lepiej, bo przynajmniej stres jednemu z nas został oszczędzony. Imprezowicze albo nas nie widzieli, albo zignorowali ciemny namiot, bo po trzydziestu lub sześćdziesięciu minutach po prostu odjechali. Jak się domyślacie, nie wyspałam się za bardzo tej nocy i pierwszy w mojej karierze włóczęgi dziki nocleg nie zapisał się szczególnie kolorowo w mojej pamięci.


 MOR w Stańczykach

Dzień 7

Rano jednak budzimy się cali i nienaruszeni oczywiście - rowery przypięte do znaku wyżej też chyba nie zwróciły niczyjej uwagi. Zwijamy namiot i żegnamy naszą łączkę (ja z ulgą). Śniadanie jemy nieco wyżej, na pagórku w MORze w Stańczykach. Ten MOR też ewidentnie służy za przydrożny zajazd bynajmniej nie rowerzystom, sądząc po plamach i butelkach po piwie. Ruszamy dalej.






Szlak prowadzi nas przez piękne tereny skraju Puszczy Rominckiej. Gdzieniegdzie napotykamy pojedyncze domy i niewielkie przysiółki, przycupnięte nad brzegami niewielkich jeziorek. Kierujemy się w stronę trójstyku granic w Bolciach. Droga nieco mi się dłuży, bo jestem tego trójstyku piekielnie ciekawa - to troszkę cezura naszej podróży, wypadająca nieco po połowie dystansu, ale jest to jednocześnie drugi, po Nowej Pasłęce, najdalej wysunięty na północ punkt Velo. Z trójstyku szlak odbija niemal prosto na południe, co sprawia, że mam wrażenie, że od tego momentu jedziemy już prosto do domu. W Bolciach zatrzymujemy się na parkingu dla autokarów i samochodów osobowych, by zrobić zdjęcie przy słynnym znaku Green Velo. Jako rowerzyści możemy podjechać pod sam trójstyk, zmotoryzowni muszą podejść pieszo. Miejsce jest ciekawe, bo strony rosyjskiej nie wolno pod żadnym pozorem fotografować... Kawałek dalej widać zaparkowany samochód straży granicznej.




Przy pięknej pogodzie ruszamy dalej, w stronę Suwałk, gdzie tego dnia planujemy nocleg. Zaraz za trójstykiem czeka nas dość długi i uciążliwy fragment piaszczystej drogi, snującej się góra-dół po pagórkach, rozjeżdzonej przez ciężki sprzęt i wilgotnej od niedawnego deszczu, która trochę psuje nam humory. Dodatkowo, wjeżdżamy w najbardziej zaskakującą krainę geograficzną, którą nazwałam Górami Suwalskimi. Naprawdę! Z góry praży nas nielitościwe słońce, a pod osypujące się piaskowe góry rowery musimy wypchać. Otaczają nas przepiękne krajobrazy z jeziorami, ale komfort jazdy pozostawia wiele do życzenia. Z ulgą witamy asfalt, ale podjazdy tylko się powiększają. W swojej paroletniej intenswynej włóczędze rowerowej po Małopolsce uwielbiałam mierzyć się z podjazdami, ale z sakwami - to już nie jest takie zabawne. Na szczęście Staszek, który niespecjalnie dużo jeździ na rowerze, na całej trasie Velo okazał się świetnym "zającem": jechał z przodu i narzucał tempo. Może się to wydawać dziwne, ale jazda z przodu męczyła mnie bardziej niż trzymanie tempa Staszka, nawet jeżeli było większe, niż sama bym narzuciła. Sprawdziło się to niejednokrotnie, a zwłaszcza trakcie niekończących się, stromych podjazdów tuż przed Suwałkami. Staszek przeprowadził nas przez nie równym, mocnym tempem, oszczędzając mi sporo nerwów, zwłaszcza po nieprzespanej nocy.


Podlasie ziemniakami stoi!

Mijamy Jezioro Hańcza i przekraczmy rzekę Czarną Hańczę. Przed samymi Suwałkami teren nieco się uspokaja, za to sam wjazd do miasta zapamiętałam jako niekończący się pozornie odcinek ścieżki rowerowej wzdłuż blokowiska... Męczący. Ostatecznie chyba zjeżdzamy ze szlaku i już za pomocą nawigacji kierujemy się do Eurocampingu Suwałki, w którym tego dnia planujemy rozbić namiot. Camping jest nowoczesny i bardzo wygodny, przygotowany może bardziej z myślą o camperach (oczywiście nie opuszczały mnie wizje campera najeżdżającego na nasz mały namiot i miażdżącego nas śpiących w środku), zlokalizowany tuż przy stadionie. Natrafiliśmy na imprezę otwarcia mistrzostw w piłkę nożną dla dzieciaków, która na szczęście trwała krótko, ale dzięki temu przekonaliśmy się, że w czasie meczu hałas mógłby być uciążliwy. Na szczęście tego wieczoru nic nam już nie przeszkadza. Nowe i wygodne łazienki zachęcają nas do zrobienia większego prania, więc ostatecznie obwieszamy namiot mokrymi szmatami niczym smętnymi chorągwiami. Zasypiamy, otoczeni przez białe campery jak przez wielkie, łagodne psy.

Dzień 8

Następnego dnia rankiem ruszamy na podbój Suwałk. Poniedziałek rano w mieście powiatowym to chyba niekoniecznie jest najlepsza pora na śniadanie w kawiarni, większość otwarta jest dopiero później. Prowadząc dyskusje o naturze filozoficznej ostatecznie wciągam Staszka szczęśliwym trafem do ogrodu restauracji Rozmarino, której obrośnięte roślinami piętro kojarzy mi się nieco z oglądaną trzy miesiące wcześniej Szimpla Kert w Budapeszcie, oczywiście w skali mini. Wsuwam całkiem przyjemną pizzę, ale Staszek ponuro upiera się przy naleśnikach naprzeciwko, które koniec końców okazują się niewarte swojej ceny. Żałuję bardzo, że o tej porze resturacja tatarska "U Alika" była zamknięta...



Zabrane na wynos naleśniki planujemy zjeść w suwalskim MORze, który okazuje się... okropną, marną ławeczką przy wejściu na dworzec, przy ruchliwej drodze pełnej pędzących tirów. Chyba najgorszy MOR na przestrzeni tych siedmiuset kilometrów. Cóż, czas ruszać dalej - wkrótce opuszczamy miasto i wjeżdżamy w Wigierski Park Narodowy. 







Teren się wypłaszcza, prowadzi głównie lasami i tego dnia pokonujemy całkiem sporo kilometrów, zupełnie tego nie odczuwając. Droga sama leci pod kołami, a podczas skrótu, który robimy między Rosochatym Rogiem a Suchą Rzeczką, jesteśmy wręcz pijani radością leśnej jazdy. Jakbym w ogóle nie miała sakw! Oddychamy głęboko (przybysze z zaczadzonego Krakowa), zanurzeni w sosnową zieleń, co jakiś czas mijając w skupieniu powstańcze groby, których jest w lesie kilka. Krążę myślami wokół tych walk toczonych w opiekuńczych matecznikach, gdzie można było przepaść jak kamień w wodę.... 

W Suchej Rzeczce nagle dopada nas deszcz, szczęśliwym trafem dosłownie sto metrów przed zielonym parasolem zajazdu "U Lecha". Zaciekawieni, czy w ogóle jest otwarte, ładujemy się do środka. Okazuje się, że Zajazd ma certyfikat MPRu, ale zupełnie przypadkiem jest to pierwszy poniedziałek wakacji i pierwszy dzień, kiedy właściciel postanowił otworzyć zajazd w dzień powszedni (poza wakacjami zajazd może być czynny tylko w weekendy, czujcie się ostrzeżeni). Ponieważ i tak pada deszcz, i tak jesteśmy głodni, próbuję sie dowiedzieć, co można zjeść. Trafiamy w sam środek zamieszania - deszcz przygnał do zajazdu nie tylko nas, ale i kilka rodzin z dziećmi - i pierwszy raz tak długo, chyba ponad pół godziny, czekam w ogóle na odpowiedź właściciela, co jest w menu! Zmęczenie jednak uziemia mnie nad filiżanką kawy... i bardzo dobrze! Zamawiamy po jednej sztuce każdej potrawy regionalnej, jaka jeszcze została: dostajemy najlepszą babkę ziemniaczną, jaką jadłam dotychczas, kiszkę i kartacza, a Staszek wybiera jeszcze jeden litewski pieróg z soczewicą o nazwie kakor. Żałujemy, że nie są dostępne tajemnicze czenaki... Wszystko niesamowicie nam smakowało, i to nie tylko ze względu na daleką drogę za nami. KONIECZNIE odwiedźcie Zajazd "U Lecha" przejedżając przez tę część Green Velo, bo kuchnia regionalna tam podawana naprawdę jest przygotowywana z sercem! 



Wzmocnieni ruszamy dalej, poprzez sosnowe lasy kierując się do Augustowa. Przed Augustowem zachwycają nas łany, wprost łany, ogromnych czerwonych poziomek. Teoretycznie w parku krajobrazowym nie powinno się podjadać darów natury, ale sami rozumiecie... Przed samym Augustowem napotykamy jeszcze leżącego na drodze padalca, którego samodzielnie próbuję przeprowadzić na pobocze ścieżki, bo ruch rowerowy w tych okolicach już się mocno wzmaga. Mijający nas rowerzyści kiwają z ubolewaniem głowami nad szaloną osobą próbującą przepłoszyć padalca, który ani drgnie... Staszek z kolei nie może uwierzyć, że to jaszczurka, BO PRZECIEŻ NIE MA NÓG.




Pod sklepem w Augustowie urządzam małą awanturkę. Początkowo odpisałam adres campingu Necko, ale coś nie do końca podobały mi się oceny i opinie... Ostatecznie znajduję na Facebooku fanpage Leśnego Zakątka Kultury "Zdrowa Zośka", ze świetnymi ocenami i zachwyconymi opiniami gości. Staszek początkowo niechętnie zgadza się nadłożyć kilka kilometrów, ale był to absolutny strzał w dziesiątkę. To zaciszne pole namiotowe z barem/resturacyjką serwującą domowe jedzenie, prowadzone przez przesympatyczną panią Justynę - tego wieczora jesteśmy tam zupełnie sami z właścicielką. Sanitariaty są nowe, wszystko utrzymane w drewnianym, skandynawskim klimacie, a barek przypomina wręcz fajną hipsterską knajpkę. Wszystko jest dziełem pani Justyny, która organizuje też w Zakątku koncerty i różnego rodzaju kulturalne wydarzenia. Nazwa wzięła się stąd, że ośrodek znajduje się na przylądku... Goła Zośka, a wcześniej w tym miejscu przez wiele lat znajdował się ośrodek wynajmowany przez studentów medycyny. Na miejscu obowiązuje zakaz puszczania głośnej muzyki i zanim się oburzycie zapewniam, że to NAPRAWDĘ dobry pomysł: z drugiego brzegu dobiegają mnie słabe odgłosy mocno prostackiej imprezy. Staszek nawet nic nie słyszy. Jesteśmy tam tuż po nocy świętojańskiej, przy brzegu jeziora - schodki prowadzą wprost na pomost - bujają się na falach jeszcze porzucone wianki. Jemy romantyczną kolację na pomoście, mocząc nogi w różowo-oranżowej wodzie, obserwowani czujnie przez dwie namolne kaczki. Zachód słońca, twój ukochany i świeżo obrany zielony ogórek - czego można chcieć więcej? Dostajemy jeszcze możliwość urządzenia małego ogniska i kompletnie oczarowani Gołą... wróć, Zdrową Zośką, zasypiamy w naszym dwuosobowym rozkładanym apartamencie. Nie mogło być piękniej <3








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz