Leżę na dywanie z łokciami pod głową, rozsypuję włosy po parkiecie jak płożące kwiaty. Wciąż myślę o sobie, chyba mnie to już męczy. Męczy mnie jałowość, ale czy mogę pominąć ten krok? Jechałam z moimi ludźmi samochodem, P. prowadził, A. mieszała w radioodbiorniku, a ja przyssałam się oczami do świerków i myślałam o tym, jakże krótko to jedno życie. Jakże mało. Jak mogę chcieć przesiedzieć je na miejscu? Chwilę później moją myśl powtórzyła spikerka. A. prychnęła i przełączyła stację. Uśmiechnęłam się do siebie.
Patrzyłam na swoje ubłocone alpinusy, idące pod górę w majowym zmierzchu, z góry sypałam na nie popiół z papierosa, nade mną zwieszała się Babia, która nie pozwoliła się odwiedzić. Celebrowałam tę chwilę. Nie mam nic, ani męża, ani mieszkania, ani samochodu, ani nawet cycków, ale celebrowałam ten moment ciszy i ogniska, gór i rosnących niemal na głos traw. Może to ma mnie określać - brak miejsca, plecak i ruch. Jeśli tak ma być, to zgadzam się na to, ten widok mi pasuje.
I tylko prześladuje mnie data urodzin M., przecież nie robię tego naumyślnie. Jestem tylko tego świadkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz