Czwartego dnia rano usiłuję zapłacić, ale nie zastaję moich gospodarzy, tylko ich małoletniego syna, któremu zostawiam pieniądze, i ruszam na przystanek, by złapać coś do Kłodzka. Syn gospodarzy pojawia się zresztą na przystanku dziesięć minut po mnie. Gratuluję sobie refleksu i dzwonię jeszcze odmeldować się. Wsiadam do kołyszącego PKSu i w licznym gronie bardzo starych emerytów docieram do Kłodzka, gdzie pijąc kawę wynajmuję pokój. Gratuluję sobie refleksu i tego, że nie muszę się wspinać na Kłodzką Górę z całym szpejem. Bardzo gadatliwa właścicielka w pięć minut opowiada mi całe swoje życie, ale w końcu ruszam mozolnie na szlak. Powyżej Kłodzka nie spotykam już absolutnie nikogo. Ostatnich ludzi widzę na Kukułce. Równo osiem tysięcy poniżej szczytu Everestu, a jednak jak pięknie! Ponieważ od wczoraj już oficjalnie jestem leniwym joginem, idę powoli, przystając na papierosa, podziwianie widoków i opatrywanie pokruszonych stóp. I tak ostatecznie włażę na tę Kłodzką Górę. Bo jak inaczej. Na szczycie znajduję bardzo interesującą skrzyneczkę z pieczątką z opisem Kłodzkiej, a także białkowym batonikiem, który zostawiam w spokoju, bo mam swoje. Może będzie ktoś bardziej potrzebujący. Siadam na pniu i zanurzam się w telefonie, aż do momentu, kiedy nie słyszę wyraźnie kroków dwunożnej istoty w krzakach. Przysięgam, dwunożnej, a niech mnie! I to dwunożne zbliżało się do mnie. Przytaiłam się na pniu, wytężając wzrok, ale nie przebiłam zwartej ściany młodych drzewek i ostatecznie spanikowałam, wmawiając sobie, że to pewnie kłodzka odmiana Wielkiej Stopy i nie pozostaje mi nic innego, jak spierdalać. Zarzuciłam plecak, chwyciłam w łapy kije i tupiąc głośno, by odstraszyć wszelkie stopy, z godnością, ale szybko, zaczęłam schodzić.
Droga powrotna, mimo narastającego zmęczenia, poszła mi już sprawnie, zdążyłam nawet zawitać do polecanego baru "Małgosia" na solidne gołębie. Ale pokój tym razem był jakiś przygnębiający. Oprócz mnie mieszkała tam jeszcze pracująca para: on, zwalisty i brzydki jak zdegenerowany Fred Flinston, i szara zniszczona ona. I tej jej było mi żal. Zastanawiałam się, jaki splot losu przywiązał ją do tego klnącego Freda i jakie jest jej życie, w ciasnym wynajmowanym pokoju, ze ślepą wspólną kuchnią i łazienką na korytarzu. Jak ludzie potrafią się uwiązać. I jak dobre i mocne jest moje życie. WOLNE.
I smutny już jakiś był ten wieczór, który postanowiłam szybko przespać i rano jak najszybciej pobiec na dworzec, na autobus do mojego ukochanego Wrocławia.
Wrocław przywitał mnie bardzo gorąco. Zadowolona poszłam na Rynek zjeść jakieś najlepsze lody i smażyłam się w majowym słońcu, kiedy pojawiła się K. i już razem miałyśmy ruszyć w Rudawy Janowickie. Po tym smutnym wieczorze w Kłodzku z ulgą przyjęłam jej towarzystwo i z radością pukałam w szybę z wnętrza pociągu, widząc, jak idzie po peronie z kierowcą z bla bla cara, z którym przyjechała i który niósł jej plecak. Cała K.! Od tamtej chwili wszędzie, gdzie się pojawiłyśmy, nawiązywała znajomości i ludzie robili jej przysługi. Przez dwie godziny jazdy z Wrocławia do Trzcińska omówiłyśmy najważniejsze tematy, kładąc zrąb pod naszą trzydniową wędrówkę i niekończącą się opowieść. Obawiałam się, że wracająca z dalekich podróży K. będzie rozczarowana zwykłymi, małymi Rudawami. Ale nie - tego szukała. To było dla niej kojące.
Wraz ze zmierzchem, zmęczone i głodne, dotarłyśmy do schroniska i zostałyśmy zakwaterowane w małym domku pod opiekuńczą lipą. Piwo i papierosy. K. piła mojego ulubionego sommersby o smaku kwiatów dzikiego bzu, który piłam rok wcześniej przez pół sierpnia w pewnym nadmorskim kurorcie. Z szumem morza w głowach kładziemy się do snu, jeszcze pogadując ostatkiem sił, nurkując w noc przed kolejnym etapem przygody.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz