piątek, 28 czerwca 2013

Podsumowanie miesiąca... Albo nie. Dwudziestu lat.

Jestem na skraju przeprowadzki. Kolejna cezura wyskrobana paznokciem w moim czarnym raptularzu. Zagięcie strony, takie samo, jak przy kartce z testamentem. Potem CTRL + Enter i rozpoczynamy od nowej sekcji.

Jeśli stanę tyłem do lustra, moje włosy sięgają już niemal tego najwdzięczniejszego przewężenia w talii. Mam ochotę obciąć je szwajcarskim scyzorykiem, który obecnie należy do trupa. Nowe miejsce zamieszkania, nowa dzielnica, nowy początek. Szkoda tylko, że to stare miasto. Szkoda, że to nie jest Stare Miasto. Do nowego początku pasują nowe włosy. Kuliłam się dzisiaj na siedzeniu autobusu (czy wolno mi siedzieć, skoro nie jestem na emeryturze ani nie jestem brzemienna w żadne skutki?) i patrzyłam na młodziutką dziewczynę o włosach ściętych tak, jak ja kiedyś nosiłam. Miała tak czystą cerę, że aż lśniła na dusznym tle odrapanych tapicerek. Wyskoczyła z autobusu prosto w deszcz, bez parasola, na takie dzikie zwierzątka deszcz nie pada.

A ja zakleszczam się i zapętlam się na myśli, że drugiego kwietnia bieżącego roku nastąpiło przesilenie i minąwszy szczyt rozpędzam się powoli (oksymoron), nieubłaganie celując w rozpadlinę starości. Jakby nagle twarz zaczyna mi się miąć i mechacić, a włosy wymykają się cichcem, uciekając ze skalpu jak szczury, kiedy okręt tonie. One to czują, proszę państwa, wiedzą, co się święci. 

Czytam Lęk Kępińskiego, żeby uspokoić się świadomością naturalności pewnych dewiacyjnych procesów. Sama siebie klepię po ramieniu, zapewniając, że każdy świr przechodzi przez to samo. Czasem pomaga. Szkoda, że dziś pada deszcz. Miałam ochotę pójść nad rzekę i pożegnać się z miejscem, gdzie spędziłam siedem najchudszych miesięcy. One nie powinny się wydarzyć. Kiedy w końcu ostatni raz zamknę za sobą drzwi tego miejsca, w którym pozostaję do jutra, chciałabym o tych siedmiu miesiącach zapomnieć na zawsze i nigdy, nigdy, nigdy do nich nie wracać. 

Ale mimo czczych zapewnień serwisu pogodowego deszcz od rana ćmi w powietrzu i nie pójdę nad rzekę. Może to i lepiej, bo pewnie kupiłabym papierosy. Często maniakalnie kręciłam się po tym pokoju, który - przyrzekam sobie - od jutra nie będzie istniał i bez końca układałam swoje rzeczy, przekładałam, składałam, dokładałam i zakładałam, dzieliłam na partie i upychałam do worków, żeby wywieźć je gdzieś dalej. Pielęgnowałam pieczołowicie swój majątek, żeby móc się uspokoić prostymi czynnościami. Doglądałam tego nieożywionego inwentarza, żeby nie oszaleć.

Jutro rano zgromadzę to wszystko w pudłach na środku podłogi i obejmę ramionami jak pień drzewa. Nie mam swojego miejsca. 

Znowu wygnanie.






2 komentarze:

  1. Rety jak Ty pięknie piszesz o cherlawym losie, o smutku, o zwątpieniu, o nostalgii i o samotności... jakbyś wszystko to już miała w wieku prenatalnym. I z jednej strony tak ludzko budzi się we mnie chęć wstrząśnięcia Tobą: Skończ z tą pierdoloną apoteozą swego męczeństwa! Z drugiej strony: Cierp! Czuj się gorsza! Niech Cię los doświadcza! - bo nieludzko pięknie mnie wzruszasz.
    Nie wiem ile osób Cię czyta, ale zdecydowanie za mało!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ moje męczeństwo to tęczowa krynica nieustającej kreatywności! Nie miałabym o czym pisać, gdybym z tym skończyła. Muszę cierpieć z defaultu. Czyta mnie tylko U. i przypadkowe, zabłąkane w otchłani cyberkosmosu dusze, takie jak Ty.

      Usuń