niedziela, 18 sierpnia 2013

Czerwony szlak

Postaw jedną stopę, a za nią drugą. I powtarzaj przez blisko dwieście kilometrów. Słońce wstawało i z niedowierzaniem dotykało mnie promieniami, dziwiąc się, co to za zwierzątko idzie przez las, samotne, przygniecione niemal do ziemi zielono-czarnym plecakiem. Nie potrafię opisać tego uczucia, kiedy możesz odetchnąć płucami o średnicy kilku kilometrów. Nie potrafię opisać tego rytmu kołysania, kiedy kolana zginają się jakby pod wpływem prastarego instynktu. Kiedy droga wije się najponętniejszymi krągłościami zakrętów, kiedy podnosisz dłoń do czoła i śledzisz wzrokiem krzyk drapieżnego ptaka. Jakże unaocznić tę ciszę, która smakuje aromatem wilgotnej żywicy świerków. Wszystkiego dotykałam drżącą ze wzruszenia ręką. 

Mój Boże, teraz siedzę z kawą w moim pokoju i oczy zamgliły mi się łzami. Pamiętacie? Widziałam siebie siedzącą w wysokiej trawie jak zając, pochylającą twarz przed majestatem jej górskiej wysokości. I obiecałam wam, że wskoczę w ten obraz jak w nadjeżdżający tramwaj. Dotrzymałam obietnicy.

To był najpiękniejszy dzień ze wszystkich dziewięciu, kiedy zeszłam z gór prosto na zsakralizowane przez aureolę ze spienionych słonecznych promieni bloki pewnej beskidzkiej miejscowości. 





Przeszłam między domami i zostawiając je za sobą bez żalu, dotknęłam początku polnej drogi między krzakami jeżyn, jakbym wzięła w dłoń koniec żółtej wstążki. Szłam z nabożeństwem, ze śpiewem na ustach, z uśmiechem w oczach, jakbym wiedziała już wtedy, że ta ścieżka zaprowadzi mnie w najpiękniejsze miejsce na ziemi. Pozdrowiona przeze mnie kobieta, wracająca od krowy na pastwisku, spytała, czy to nie smutno tak iść samemu. A ja roześmiałam się głośno, bo wszystko we mnie tańczyło w tej chwili, kiedy to mówiła, wszystko we mnie było najczystszym szczęściem, krystalicznym jak święte szkło, radość iskrzyła mi na końcach rzęs i włosów. I wraz z czerwienią zachodzącego słońca dotarłam do Hali Rysianka, gdzie serce moje przestało bić. Nie chciało już nigdzie iść dalej. Bo dalej już nic piękniejszego nie ma.


Wzięłam kubek z herbatą, minęłam drewniane ogrodzenie i usiadłam w wysokiej trawie. Miałam przed sobą cały świat. Miałam przed sobą wszystko. Nic więcej nie mogłabym pragnąć. Był wieczór pierwszego sierpnia dwa tysiące trzynastego roku i czas zatrzymał się nagle. Dogoniłam go. Było cicho i chłodno. 




Dopiero dziś to do mnie dotarło, to, że spełniłam obietnicę daną wam i sobie i było dokładnie tak, jak sobie to wymarzyłam. Możecie w to nie wierzyć, ale musiałam mieć jakiś przebłysk, jakiś wgląd w przyszłość, jakieś siły pozwoliły mi na moment zobaczyć siebie za czternaście miesięcy i jak na zdjęciu siebie rozpoznać. To byłam ja, wiatr suszył świeżo umyte włosy, ze schroniska dobiegały roześmiane głosy, a byłam tam, gdzie przez ćwierć wieku pragnęłam być.


Potwornie mnie kusiło, żeby zostać na Rysiance jeden dzień dłużej, ale obawiałam się, że gdybym wbrew początkowym planom przedłużyła pobyt i została, nie wyszłabym już stamtąd nigdy. Nigdy już nie umiałabym zejść w doliny i pozostawić za sobą ten drewniany dom marzeń. Już nigdy byście mnie nie spotkali, o ile nie podążylibyście w górę czerwonym czy niebieskim szlakiem. Żyłabym tam jak w złotej klatce, której pręty byłyby mi droższe niż własny wzrok. Stałabym się dla was tylko migotliwym wspomnieniem, wymazałabym się z waszych pól widzenia, pozostając tylko na naszych wspólnych zdjęciach. Dlatego zaciskając zęby wczesnym rankiem wymknęłam się spośród śpiących, przygodnych współlokatorów i pozdrawiając tylko uśmiechem innych świtem znikających z Rysianki turystów, zarzuciłam plecak i ruszyłam ku mojej górze przeznaczenia (jaką na dzień ówczesny było Pilsko). 


Obiecałam, że wrócę na Rysiankę jesienią, ale dziś, siedząc przy biurku w Krakowie myślę, że powrót mógłby unicestwić to zaklęcie, ten czar i urok, w którym obraz Rysianki znieruchomiał niczym zamrożony liść. Jakże mogę naruszyć tę świętość?


O ósmej zero jeden stanęłam na Pilsku, a potem ruszyłam dalej. Wiecie: najpierw stawiacie jedną stopę, po niej drugą i powtarzacie do skutku. Słońce przedrzeźniało mnie na niebie, ja szłam z zachodu na wschód, a ono odwrotnie. I znowu wybiegały przede mnie swawolne zakręty jak rozbawione psy, i znowu ścieżki zaplatały się i plątały między drzewami na supły, i znowu podnosiłam twarz, żeby zobaczyć, jak daleko jeszcze mój szlak widać na horyzoncie.


Będę iść.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz