Przybiegł
natychmiast. Przegalopował krótki odcinek przywiędłej łąki, na moment znikł z
pola widzenia zakryty murem cmentarza, by lekko wychynąć zza jego krawędzi i
już, już zeskoczyć, dobiec, miauczeć. Uniesiony w górę łepek i ogon. Maleńkie
stopki o idealnie okrągłych paluszkach. Nagle cofam się, uśmiech znika mi z
twarzy, jestem przerażona tą jego ufnością i bezpośredniością. Może jest
głodny? Nawet nie mam przy sobie nic, co mogłabym mu podsunąć na wyciągniętej
dłoni. Ociera się o łydki, prędko podbiega do matki. Matka zrzędzi, po co go
wołałam, teraz pójdzie za nami i wpadnie pod samochód przechodząc przez
jezdnię. Jest taki drobny, nie wychudzony, nie wygląda na udręczonego, ale jest
taki filigranowy, taki bezbronny, taki boleśnie doskonały w swojej
marmurkowatej osobie. Już nos swędzi mnie od napływających do oczu durnych łez.
Idę z matką w stronę bramy, a on podrygując podąża za nami, ocierając się o
nagrobki. Nie oglądaj się, ostrzega matka. Nie oglądam się. Raz tylko. Potem
drugi. Szłyśmy w stronę osiedla, a on zwalniał coraz bardziej. Ścieżka rosła
między nami, rozciągała się elastycznie, ale nierównomiernie, bo my zdawałyśmy
się przyspieszać kroku, a on już tylko stawiał łapkę za łapką, z opuszczonym
łepkiem, malał, zlewał się z burymi zaroślami i błotem. Czuję w gardle ścisk.
Jest już tylko niewielką, wolno sunącą kulą. Przechodzimy przez jezdnię,
błyskawicznym rzutem oka oceniam jego bezpieczeństwo. Nic mu nie grozi. Nie
idzie już za nami. Stanął przy kępie traw, maleńka sylwetka majacząca jakby na
dalekim horyzoncie, choć w rzeczywistości nie było to więcej niż piętnaście,
dwadzieścia metrów. Zapadający zmrok roztopił moją ostrość widzenia. Nie wiem,
czy naprawdę patrzył w naszą stronę, nie mogłabym już tego ocenić. Napięta do
granic nić między nami pękła, siekąc mnie boleśnie, przyginając mnie niemal do
ziemi. Pochyliłam twarz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz