U ortopedy
Ortopeda nosi tak dumne nazwisko, że przewyższa go ono o jakieś dobre czterdzieści centymetrów. W przeciwieństwie do rodowodowego nazwiska, ortopeda sam w sobie jest ode mnie niższy o pół głowy, niezwykle drogo ubrany i bubkowaty najbardziej na świecie.
Po niemal sześciu tygodniach od nieszczęsnej kontuzji postanowiłam w końcu udać się po pomoc fachową, nie po to bynajmniej, by się ratować, lecz żeby wszystkim życzliwym przyjaciołom i obcym zamknąć jadaczki. Więc wchodzę. Ortopeda nie zaprasza mnie, żeby usiąść, ale usiadam samowolnie, wciskając się z łoskotem na nieporęcznie ustawione krzesełko przy biurku. Z czym przyszłam. Otóż z kontuzją. Wówczas to padają najstraszniejsze słowa na świecie, których niby to mogłam się spodziewać, lecz w głębi swojej czarnej duszy życzyłam sobie serdecznie, ażeby ich nigdy nie usłyszeć. Proszę zdjąć spodnie. I buty!
Nie przeszkadzałoby mi zupełnie, gdybym miała przeparadować przez cały długi korytarz topless, ale obnażać się od spodu to dla mnie najwyższa kara. Każdy człowiek traci swą godność wraz ze zdjęciem spodni, a butów zwłaszcza. Jest taki odcinek mojego ulubionego serialu, gdy wstrząśnięta Carrie Bradshaw niepewnie odpina paseczki swoich blahników i myślę trochę o tej scenie, kiedy z wściekłością szarpię klamrę własnego skórzanego paska.
Z najwyższym obrzydzeniem kładę się na leżance - ostatnio mam pecha do pozycji leżących - a ortopeda pochyla nade mną swą fizjonomię bywalca "Gorączki" i czubkami palców z całej siły naciska mi wystające kości biodrowe krzycząc niemal: "CZY TU BOLI?!" Spokojnie odpowiadam - trzeba starannie ułożyć brzmienie swego głosu, rozmawiając z ludźmi, co do których poczytalności ma się pewne podejrzenia - że nie, nie boli, bo boli mnie tylko z boku kolana, lecz za to zajebiście w chuj. Oczywiście nie tymi dokładnie słowami, ale mniej więcej, bo w tym czasie ortopeda chwyta mnie właśnie za środek stóp, które tkwią bezbronnie na końcach moich tłustych, gołych obleśnie nóg, owinięte w zupełnie mokre skarpety. Chociaż od biura do przychodni nie jest daleko, dziś przez chodniki rżną tak szaleńcze potoki, że moje buty z zachwytem opiły się wodą jak wawelskie smoki. I za te zupełnie mokre skarpety trzyma mnie ortopeda, a ja z trudem powstrzymuję szaleńcze drgawki całego ciała i muszę w tym miejscu poczynić wyznanie.
Nienawidzę z całą mocą, kiedy dotykają mnie obcy ludzie. Nie cierpię, kiedy ktoś niechcący otrze się o mnie w autobusie, nie znoszę, kiedy ktoś jowialnie klepie mnie po plecach i wpadam po prostu w panikę nawet wówczas, gdy na moment zderzę się z kimś w drzwiach. Nie wiem, skąd we mnie ten przerośnięty jak wybujałe ego dziwaczny odruch, ale na samą myśl, że czyjeś obce lub chociażby tylko z widzenia znajome ciało choćby na centymetr zbliży się do mojego, niemal umieram ze wstrząsu.
A ortopeda właśnie suwa palcami tam i z powrotem po moim miękkim, białym udzie, tłumacząc z zapałem fundamenta zespołu pasma biodrowo-piszczelowego. Dobrze, że sama zdiagnozowałam to sobie już pięć tygodni temu, bo teraz jedyne, o czym mogę myśleć, to żeby przestał. Ale najgorsze dopiero przede mną. Swoją drogą, pozwolę sobie na ponowną dygresję, jakże dziwnie się to życie układa, bo dotyk dentysty sprawiał mi najwyższą z możliwych radość, a dotyk tego kędzierzawego krasnala przyprawia mnie o ból fantomowy we wciąż spuchniętym zębodole. Ortopeda każe mi wstać - wciąż bez spodni - i pokazywać mu się przodem (już prawie ze łzami w oczach), a on w tym czasie kuca na podłodze, oglądając moje doszczętnie mokre reeboki (które od wody z niebieskich zrobiły się granatowe), a ja stoję w samych majtasach i mokrych skarpetkach na otłuszczonych, rozlanych nogach i nawet już nie mam siły twierdzić, że jestem biegaczem, bo patrząc na ciało moje spuchnięte z rozpaczy i ciastek nijak nie można by dać temu wiary. W końcu odpuszcza mi i pozwala się ubrać, i zasiadam na tym krzesełku chwiejnie, jak człowiek po ciężkim wypadku, na przykład nagłym zderzeniu z rzeczywistością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz